Moja historia
Deutsche Sprache
English language
Oceniasz innych? Pamiętaj -
ta osoba nie jest święta.
Czy ktoś w gniewie lub miłości,
uzna twój system wartości?
Był rok 1982, późny wieczór w maju.
Siedziałem we Wrocławiu na placu Pereca w Syrence, czekając na odpowiedni moment by odjechać.
Jedyne czego chciałem - wrócić do domu.
Nie było to wcale proste. Na placu rozgorzała regularna bitwa.
Nie brałem w niej udziału, choć całym sercem nienawidziłem systemu władzy w PRL.
Słyszę, jak zbliża się w moim kierunku oddział ZOMO. Skuliłem się jak mogłem, chciałbym się zapaść pod ziemię. Może nie zauważą?
Zauważyli: „Panie dowódco – tu ktoś siedzi!”.
Dowódca uchylił drzwi mojej Syrenki.
„Co tu robisz?”
Jedyna odpowiedź, która mi przyszła do głowy: „Boję się”.
Konsternacja, chyba wystarczająco połechtałem jego ego, bo walną pałką w dach auta.
„Spierdalaj!” - krzyknął i oddział się oddalił.
Z ulgą spełniłem ten rozkaz.
Byłem potwornie zmęczony harówką trwającą od kilku miesięcy.
Dzień w dzień po ośmiu godzinach pracy w Państwowym Szpitalu Klinicznym na Chałubińskiego zaczynałem tę drugą – zdecydowanie trudniejszą pracę.
Jak zostałem konspiratorem?
Początek strony
Zaczęło się to w lutym 1982 r.
Dwa miesiące po wprowadzeniu stanu wojennego.
Nieoczekiwanie przyszedł do mnie Rysiek Wojtasik.
Znałem go od kilkunastu lat.
Zaopatrywałem się u niego w podzespoły elektroniczne, a od połowy lat siedemdziesiątych także w książki drugiego obiegu – nieobjęte cenzurą.
To od niego dostałem skopiowane i oprawione u introligatora książki „Archipelag Gułag” Aleksandra Sołżenicyna, „Piękni dwudziestoletni” Marka Hłasko i sporo innych.
Byliśmy kumplami.
Tak wyglądał, gdy go poznałem. Zdjęcie z książki "Solidarność w eterze".
Gdy Rysiek wszedł i zamknąłem za nim drzwi, bez ogródek zapytał:
"Tworzymy podziemny zespół Radia Solidarność - chcesz wziąć w tym udział?"
"Jasne!" - Odpowiedziałem bez namysłu.
Gdybym się namyślał i tak odpowiedź byłaby identyczna.
Zdawałem sobie sprawę, że otrzymałem tę propozycję z czysto pragmatycznych powodów.
Rysiek miał słaby wzrok i nie miał ani prawa jazdy ani samochodu. Ja miałem jedno i drugie.
Fakt, że skończyłem jak Rysiek elektronikę na Politechnice Wrocławskiej, miał tu mniejsze znaczenie.
Dla ścisłości Rysiek skończył studia, ale nie podszedł do obrony pracy dyplomowej. Nie było mu to na nic potrzebne. Gdy go lepiej poznałem zrozumiałem, dlaczego akurat taką wybrał drogę.
Był starszy ode mnie o siedem lat.
Kiedy w sierpniu 1980 roku powstawała Solidarność byłem świeżo po studiach. Nie pracowałem jeszcze, więc nie mogłem brać udziału w strajkach.
W sierpniu 1980 r. spędzaliśmy z żoną wakacje w Sozopolu w Bułgarii.
„Breżniew się do was wybiera!” – straszył nas codziennie turysta z Ostrawy.
Słuchał radia „Głos Ameryki”.
Gdy wróciliśmy do kraju zastaliśmy Polskę całkowicie odmienioną. Euforia i ulga po podpisanych umowach była wszędzie odczuwalna - kraj budził się z letargu.
Z czego wtedy żyłem?
Naprawiałem sprzęt RTV.
Punkt napraw był niedaleko ulicy Jedności Narodowej.
W grudniu 1980 rozpocząłem pracę w Państwowym Szpitalu Klinicznym przy ulicy Tytusa Chałubińskiego na oddziale Anestezjologii i Intensywnej Terapii, kierowanym przez profesora Arońskiego.
Zapisałem się z miejsca do Solidarności i po miesiącu pracy wybrano mnie na przewodniczącego kółka – najmniejszej jednostki organizacyjnej w związku zawodowym.
Także sam szef, profesor Aroński był z nami w Solidarności.
Jako elektronik byłem odpowiedzialny za sprzęt, ale brałem również udział w zabiegach wszczepiania rozruszników serca.
Do moich obowiązków należało mierzenie progu czułości – czyli najniższego poziomu napięcia impulsów, przy których serce pacjenta reagowało prawidłowo skurczem.
Miałem ciekawą pracę. Przez rok, aż do stanu wojennego, byłem całkowicie zaangażowany w pracę zarówno zawodową jak i związkową.
W nocy z 12-go na 13-go grudnia 1981 r. byłem u mojej matki w Brzegu opolskim.
W telewizji zobaczyłem, to co wszyscy widzieli - przysłowiowy już „poranek bez Teleranka”.
Pojechałem z miejsca pociągiem do Wrocławia. Widziałem oddziały zomowców przed siedzibą Solidarności na Mazowieckiej i dzień później przed Politechniką Wrocławską.
Nie odwiedził nas Breżniew – nie było to wcale potrzebne…
Bezsilność to chyba najbardziej trafne określenie emocji, jakie nas wtedy dręczyły.
Dlatego, gdy Rysiek zaproponował mi w lutym pracę w podziemnym Radiu Solidarność, moja odpowiedź nie mogła być inna.
No i zaczęło się…
Początek strony
Rysiek - miał pseudonim „Józek”, był świetnym organizatorem. Przede wszystkim, jeśli chodzi o załatwianie spraw technicznych.
Miał bardzo dużo znajomych i zawsze wiedział do kogo uderzyć, by rozwiązać jakiś problem.
A ja służyłem mu jako kierowca.
Pomysł był niezły – Syrenka była wtedy powszechnie używanym pojazdem.
Nie ukrywałem się jak wielu innych, co było dużym plusem.
Dzięki mnie wielokrotnie zwiększył skuteczność pracy. Odwiedzaliśmy codziennie kilkanaście adresów we Wrocławiu i okolicach. Podczas weekendów byłem cały dzień do jego dyspozycji.
Po zniesieniu w maju godziny policyjnej, pracowaliśmy do późna w nocy.
Ze względu na konspirację nie wiedziałem, gdzie Rysiek nocuje. Zostawiałem go późną nocą w okolicy jego „meliny”.
Następnego dnia pojawiał się u mnie w mieszkaniu na Biskupinie i zaraz po obiedzie ruszaliśmy w drogę.
Miałem teraz dużo okazji by poznać Ryśka lepiej. Był to wyjątkowy człowiek – wrażliwy na krzywdę ludzką.
Pomagał innym nawet w sytuacji, kiedy sam pomocy potrzebował.
Jeśli chciał coś załatwić to drążył sprawę tak długo, aż ją załatwił.
Był niezwykle skuteczny, zapewne właśnie dzięki upartemu dążeniu do celu.
Nie trzymał się przy tym kurczowo jednej metody. Jeśli coś nie prowadziło do celu, odrzucał nieskuteczną metodę i zabierał się do załatwienia sprawy z innej strony.
Był realistą, nie stawiał sobie celów nie do wykonania. Niejeden tak właśnie o jego celach sądził - że są nierealne. Tak mówiono czasem nawet o tych celach, które Rysiek osiągnął.
Wojtasik był tytanem pracy, wymagał tego od siebie i innych.
Był katolikiem, człowiekiem bardzo religijnym – miał rozległe kontakty z klerem.
Pozdrawiał ludzi najczęściej używając: „Szczęść Boże”.
Gdy wiał silny wiatr mawiał, że „chyba się diabeł powiesił”.
Czasami brał mnie ze sobą do ludzi, których odwiedzał. Najczęściej – ze względu na zachowanie zasad konspiracji - musiałem czekać w aucie. Bywało, że takie czekanie trwało nawet kilka godzin.
Co załatwiał Rysiek podczas tych wizyt?
Wiele spraw – przede wszystkim zaopatrzenie w podzespoły do nadajników, ale również takie sprawy jak konstrukcja obudowy nadajnika i anten nadawczych. Konsultował się z kolegami specjalistami od wysokich częstotliwości.
Jednym z nich był Andrzej Giszter. Wtedy go poznałem.
Był także elektronikiem, świetnym fachowcem od nadajników UKF.
Poznałem także „Emila” – taki miał pseudonim. Dzisiaj wiem, że jest to Jerzy Weber, profesor z Akademii Rolniczej (aktualnie Uniwersytet Przyrodniczy).
Po wprowadzeniu stanu wojennego w grudniu 1981 r. kierował protestacyjnym strajkiem okupacyjnym uczelni, po zakończeniu którego nie wrócił do domu.
Uzyskał od Rektora urlop naukowy i ukrywając się organizował z ramienia RKS zespół Radia Solidarność.
W połowie sierpnia 1982 r., gdy nowe władze uczelni cofnęły mu urlop, zdecydował się wyjść z ukrycia.
Kierowanie grupy przekazał "Augustynowi" Tadeuszowi J, a po powrocie do pracy został internowany.
Podczas jednej z tych wizyt poznałem także dr. Ryszarda Wroczyńskiego.
Był zastępcą „Emila” ds. technicznych. Jako pracownik Politechniki Wrocławskiej doskonale znał się na technice budowy nadajników. Nasze nadajniki były początkowo konstruowane i testowane w jego mieszkaniu.
Od Ryśka Wojtasika otrzymałem zlecenie, by w chwilach wolnych, których było niewiele, budować układy czasowe opóźniające włączenie nadajnika tak, by stawiacz miał czas uciec z dachu przed rozpoczęciem nadawania audycji. Później zajął się tymi timerami Marek J.
Kupowałem i składałem także w pakiety płaskie baterie 4,5 Volta typu 3R12.
Były źródłem zasilania nadajników.
Możecie sobie wyobrazić, jak wyglądało takie życie: kilka godzin snu, praca w szpitalu, następnie pełna stresu działalność w podziemnej organizacji. Trzeba było przy tym zachować podstawowe zasady konspiracji.
Z tymi zasadami musieliśmy pójść na kompromis. Można było się tak głęboko zakonspirować, że uniemożliwiłoby to jakiekolwiek kontakty. Wtedy oczywiście żadna działalność nie wchodziłaby w rachubę.
Efektywność pracy była niezmiernie ważna.
Jak zbudować nadajnik UKF?
Początek strony
Potrzebna jest do tego wiedza i praktyka w zawodzie elektronika.
Także nie fachowcy mogą stworzyć takie urządzenie niskiej mocy.
Sam będąc jeszcze amatorem, zbudowałem nadajnik UKF.
Miał małą moc i zasięg około 500 metrów.
Pamiętam, jak go wypróbowywałem w Brzegu opolskim.
Było to latem roku 1974. Moja siostra Ewa usiadła przed radiem UKF nastawionym na częstotliwość mojego nadajnika, a ja oddalałem się powoli licząc głośno kroki. Stąd wiem, że po około 500 podwójnych krokach - a że byłem już wtedy wysoki, więc można to spokojnie liczyć w metrach - zasięg powoli się kończył.
Nadajnik to była mała płytka z generatorem na częstotliwość około 69 MHz, miniaturowym mikrofonem i modulatorem częstotliwości.
Oficjalnym zakresem UKF było wtedy pasmo: 65,5–74,0 MHz
Wielkość płytki: 5 cm x 4 cm. Obudowy nie było. Nadajnik był zasilany 9-Voltową baterią.
Abyście mieli wyobrażenie, jak to mogło wyglądać, znalazłem coś w interenecie:
Kopia obrazka z „Elektronika dla Wszystkich” 6/2011
Obrazek pokazuje podobne urządzenie elektroniczne – nie zrobiłem wtedy niestety zdjęcia mojemu nadajnikowi.
Zbudowałem go nie po to, by konkurować z moją ulubioną wtedy radiową Trójką.
W „Zapraszamy do Trójki”, chętnie słuchałem kabaretu Elita, Jacka Fedorowicza i wielu innych świetnych artystów.
Nie, wtedy nie miałem takich ambicji. Byłem zaraz po maturze i jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, że żyję w kraju o systemie totalitarnym.
Takie urządzenie, które opisałem powyżej, absolutnie nie nadawało się do naszych celów w stanie wojennym.
Potrzebowaliśmy profesjonalnych nadajników większej mocy. By objąć zasięgiem na falach UKF duży obszar miasta wielkości Wrocławia, konieczne były nadajniki o mocy od 10 do 30 Wat. Ten przeze mnie zrobiony i wyżej opisany miał najwyżej 0,2 Wat.
Największym problemem było zdobycie tranzystora końcowego, który byłby w stanie wzmocnić sygnał przekazywany do anteny.
Ale od czego mieliśmy Ryśka Wojtasika?
Uruchomił swoje kontakty nawet wśród pracowników kolei oraz milicji.
I stamtąd właśnie pochodziły tranzystory mocy do naszych pierwszych nadajników.
Zdobycie tych tranzystorów, nie było jedynym problemem technicznym.
Bardzo ważnym elementem jest sama antena nadawcza.
Dobra antena potrafi kilkakrotnie poprawić zasięg.
Nadajniki musiały być rozstawiane szybko.
Dlatego zdecydowaliśmy się na mobilne rozwiązanie. Nasze anteny były mocowane na aluminiowych masztach do namiotu. Takie półmetrowe rury przedłużane teleskopowo, podobnie jak rury od odkurzacza tyle, że sztywne.
Rewizja
Początek strony
Pewnego dnia, gdy byłem z Ryśkiem jak zwykle w drodze, w moim mieszkaniu zrobiono rewizję. Poza znaczkiem Solidarności i kilkoma ulotkami niczego nie znaleźli.
Bo źle szukali. Mieszkaliśmy wtedy w wynajmowanym mieszkaniu na Biskupinie. Mieliśmy do własnej dyspozycji poza mieszkaniem komórkę. Właśnie w tej komórce poza sporą ilością aktualnych kopii nielegalnych gazetek RKS „Z Dnia na dzień”, były składowane maszty do anten – te aluminiowe oraz niektóre elementy obudowy nadajnika.
Z tych ostatnich mógłbym się spokojnie wytłumaczyć. SB nie wiedziała wtedy jak wyglądają nasze nadajniki.
Oznakę Solidarności przypiętą do kilimu powieszonego na ścianie kazali schować.
Na prowokacyjne pytanie mojej żony Danusi, czy ma rzucić na ziemię i podeptać, wzruszyli tylko ramionami.
Poszli sobie bez żadnych konsekwencji dla nas.
W czerwcu 1982 r. zwrócił się do mnie mój szef w Państwowym Szpitalu Klinicznym profesor Aroński ze słowami:
„Albo pan się zwolni, albo ja pana zwolnię!”.
Powodów związanych z wykonywaną pracą nie było – jedyna przyczyna, to moje zaangażowanie w Solidarności, do której sam przecież należał.
Podejrzewam, że był naciskany w tej sprawie przez SB. Z powodu mojej działalności dla Solidarności przed stanem wojennym. Także rewizja wykazała, że nie jestem wielbicielem pana generała.
Wybrałem wariant pierwszy. Sam się zwolniłem.
Było mi to nawet na rękę. Od sierpnia mogłem poświęcić się całkowicie sprawie Radia Solidarność.
Od tej pory, do mojego wyjazdu do Austrii w listopadzie 1982 r., nie pracowałem zarobkowo.
Nie pytajcie mnie proszę, z czego żyłem – na pewno nie z pensji mojej żony.
W tamtych czasach do zarabiania pieniędzy nie była wcale potrzebna stała praca.
Na dodatkowe paliwo do Syrenki dostawałem pieniądze od Ryśka.
Sam nie miałem czasu na wydawanie pieniędzy.
Gdybym miał czas, to mógłbym zarabiać tworząc jakiekolwiek przydatne urządzenia elektroniczne – rynek przyjmował wtedy wszystko.
Nieudane próby audycji radiowych
Początek strony
Mieliśmy dwie nieudane próby wyemitowania audycji.
Pierwsza audycja miała zostać nadana 20 czerwca. Z prozaicznego powodu nie doszło do emisji.
Pierwszy nasz nadajnik był już gotowy do użytku. Miał on co prawda aluminiową obudowę, ale płaskie baterie związane były gumką w pakiet. Baterie podłączyliśmy na zewnątrz przylutowanym kablem. Podczas transportu do miejsca nadawania baterie się rozsypały, a ponowne podłączenie nie było możliwe bez odpowiednich narzędzi.
Po prostu pech. Zdarza się.
Przy drugiej audycji, która była zapowiedziana na 27 lipca, mieliśmy już baterie zamontowane w skrzynce nadajnika. Do tej skrzynki należało podłączyć antenę oraz sygnał audycji z magnetofonu kasetowego.
Jako miejsce do nadawania wybrane zostało usypisko koło stacji kolejowej Wrocław – Mikołajów.
Byliśmy tam z Ryśkiem, oddaliśmy szefowi grupy ustawiaczy Zygmuntowi Pelcowi nadajnik, magnetofon z kablem i antenę, a potem czekaliśmy na audycję nasłuchując w radiu samochodowym.
O zapowiedzianej porze pojawił się sygnał nadajnika UKF. Niestety nie było słychać audycji.
Nadajnik nadawał jedynie falę nośną. Stwierdził to także "Emil" w mieszkaniu na Popowicach, gdzie śledził emisję.
Był to pierwszy i jedyny nadajnik, toteż Jerzy Weber zdecydował się odzyskać go i przewieźć do mieszkania Ryszarda Wroczyńskiego.
Było to wówczas jedyne miejsce montowania nadajników. Okazało się, że rozłączył się przewód łączący magnetofon kasetowy z nadajnikiem.
Audycje przygotowywała ekipa, która tworzyła kasetę magnetofonową. Nie znałem wtedy nikogo z tej grupy. Te kasety docierały do nas w ostatniej chwili przed oddaniem nadajników stawiaczom Zygmunta.
Po dwóch nieudanych próbach zmieniliśmy konstrukcję nadajnika. Całość łącznie z magnetofonem i bateriami było zamontowane w jednej obudowie. Jedynym zewnętrznym elementem była antena. Anteny były montowane kilka dni wcześniej na dachach. Była to w miarę bezpieczna robota. Takie anteny niewiele różniły się wyglądem od powszechnie stosowanych wtedy anten telewizyjnych.
Ustawiacze mieli jedynie za zadanie dostarczyć na dach nadajnik, podłączyć wtyk kabla antenowego do nadajnika i w odpowiednim momencie wcisnąć klawisz uruchamiający układ czasowy – timer. A potem spokojnie, by nie zwracać na siebie uwagi, opuszczali budynek.
Panowało powszechne przekonanie, że tworzenie nielegalnych audycji radiowych podlega ściganiu przez kontrwywiad i gdy ktoś zostanie złapany, spędzi wiele lat w więzieniu. Jak było naprawdę nie wiem. Na pewno interesowałoby mnie to, gdybym wpadł.
Teraz, w roku 2020, z perspektywy czasu widać wyraźnie, że wybraliśmy dobrą formę działania w konspiracji.
Służba Bezpieczeństwa, mimo że posiadała wiele wtyczek w prawie wszystkich strukturach podziemnych, nigdy nie dotarła na jakikolwiek ślad, który by ich do nas doprowadził.
Owszem, dowiedzieli się co nieco o Ryśku Wojtasiku, ale dopiero wtedy, gdy on sam do nich się zgłosił.
Skorzystał po prostu z amnestii z 22 lipca 1983 r.
Można o tym przeczytać w książce „Solidarność w eterze. Rzecz o wrocławskich radiowcach”. Autorki: Małgorzata Wanke-Jakubowska i Maria Wanke-Jerie.
Troje z pięciu bohaterów tej książki: Ryśka Wojtasika, Ryszarda Wroczyńskiego i Zygmunta Pelca, znałem lub miałem okazję poznać w okresie stanu wojennego, podczas pracy dla RKS.
Pierwsza audycja Radia Solidarność
Początek strony
29. sierpnia 1982 r., odnieśliśmy wreszcie sukces.
Pierwsza audycja radia RKS-u (Regionalny Komitet Strajkowy Związku Zawodowego Solidarność) Dolny Śląsk poszła w eter. Nadawaliśmy na falach UKF.
Audycje były ogłaszane w ulotkach i gazetkach.
Potrzebowaliśmy wielu miesięcy mozolnej pracy by doprowadzić do emisji audycji.
Podczas nadawania audycji byliśmy z Ryśkiem w mieszkaniu Andrzeja Gisztera. Andrzej przerobił na tę okazję mały oscyloskop na wobuloskop.
Przykładowy obraz pokazywany przez wobuloskop. Zdjęcie znalazłem na jakimś forum w internecie.
Wobuloskop pokazywał wszystkie nadające stacje w zakresie UKF.
Bardzo nas ucieszył widok pojawiających się kolejno, obok państwowych stacji, nowych nadajników.
To był pełny sukces.
W pierwszej audycji Władysław Frasyniuk apelował do mieszkańców Wrocławia by wzięli udział w manifestacji 31 sierpnia z okazji drugiej rocznicy podpisania umów z Gdańska, Szczecina i Jastrzębia.
Audycji tej można posłuchać na stronie:
Wrocław - Podziemne Radio Solidarność
Tak. Wyszliśmy i pokazaliśmy zabronione przez władzę symbole Solidarności.
Widziałem palący się gazik wojskowy na moście Grunwaldzkim. Widziałem wielką masę ludzi – widziałem chyba największą manifestację w dziejach Wrocławia.
Do pierwszej udanej audycji przygotowaliśmy cztery nadajniki, które ustawione zostały przez grupę Zygmunta Pelca na dachach wybranych, wysokich, najczęściej jedenastopiętrowych, budynków.
Akcja odzyskania nadajnika po audycji
Początek strony
Jednym z takich miejsc nadawania, był dom przy ulicy Chorwackiej na Różance.
Tam udaliśmy się po nadaniu audycji, razem z Ryśkiem Wojtasikiem.
Było to koło północy 29/30 sierpnia.
W zasadzie postanowiliśmy poświęcać nadajniki po emisji na straty. Ryzyko wpadki było ogromne. Nadajnik, kiedy nadaje, łatwo można zlokalizować. Audycja trwała 23 minuty – wystarczający czas, by znaleźć wszystkie cztery nadajniki. Tym bardziej, że SB dysponowało najlepszym wtedy sprzętem, sprowadzonym specjalnie z NRD.
Długo obserwowaliśmy, czy nie ma podejrzanych pojazdów czekających na nas. Podejrzane były wszystkie – na szczęście wszystkie były puste nie było nikogo obserwującego okolicę.
Koło północy postanowiliśmy zadziałać.
Na czatach został Józek B., który mieszkał niedaleko. Weszliśmy z Ryśkiem Wojtasikiem na dach domu przy ulicy Chorwackiej.
Miał 11 pięter i windą dostaliśmy się na ostatnie piętro – stamtąd na dach. Znaleźliśmy skrzynkę z anteną pozostawioną przez stawiacza. Nadajnik przenieśliśmy do piwnicy Józka B. Następnego dnia został przewieziony do Ryśka Wroczyńskiego.
Nadajnik ten użyliśmy ponownie podczas drugiej audycji. Wystarczyło zmienić baterie i kasetę magnetofonową.
Po nadaniu pierwszej audycji zmalał na mnie nacisk ze strony Ryśka. Nie było już tak sporo pilnych spraw do załatwienia. Oceniam, że wtedy odwiedzaliśmy około połowę miejsc w porównaniu z okresem przed pierwszą audycją.
Także i później, pomimo, że tempo naszej pracy trochę osłabło, byłem zajęty na okrągło.
31 sierpnia 1982 r.
Początek strony
Stałem w tłumie ludzi przed mostem Grunwaldzkim. Przed sobą miałem most a za nim plac Grunwaldzki. W pewnym momencie w tłumie dały się słyszeć okrzyki zadowolenia i oklaski. Na środku mostu pojawiła się smuga dymu. Trudno było z mojego miejsca coś zobaczyć, ale ludzie przekazywali sobie wiadomość o spalonym gaziku Wojsk Ochrony Pogranicza.
Zdjęcie ze strony https://polska-org.pl/
O tej porze nie było już możliwości poruszania się autem. Domyślając się tego wcześniej, zostawiłem Syrenkę na podwórku domu na Biskupinie koło ZOO, gdzie mieszkałem.
Gdy przechodziłem przez park, zaskoczył mnie widok milicjanta z białym kaskiem jadącego na koniu. Przejechał kilka metrów koło mnie, ale jakoś nie poczułem się zagrożony. Zobaczyłem kilku takich konnych milicjantów.
Demonstracja trwała długo. Przez wiele godzin miasto było opanowane przez nas - demonstrantów.
Ta demonstracja, a szczególnie masowe jej poparcie, zaskoczyło wszystkich.
Po demonstracji, późnym wieczorem wróciłem bez przeszkód do domu.
Jakie było moje zaskoczenie, gdy się okazało, że mojej żony tam nie ma. Danusia chciała także być na demonstracji, ale ze zrozumiałych względów nie mogła być ze mną.
Przed południem byliśmy z Ryśkiem w mieszkaniu przy ulicy Sienkiewicza i słuchaliśmy na skanerach rozmów milicji i SB.
Wiedziałem, że Danusia wybierała się na plac Grunwaldzki. Była późna noc i nie miałem pojęcia, gdzie jej szukać.
Byliśmy wtedy jeszcze bezdzietnym małżeństwem, więc mogliśmy łatwiej dysponować naszym czasem.
Postanowiłem jej poszukać. Wiedziałem, że z powodu demonstracji wprowadzono godzinę policyjną, ale moja żona była dla mnie ważniejsza. Brzmi to buńczucznie, ale było mi wtedy naprawdę obojętne czy wychodzę z domu legalnie czy nie.
Wsiadłem do auta i pojechałem do mieszkania szwagierki w innej części Wrocławia przy ulicy Młodych Techników.
Ulice były puste, ominąłem most Grunwaldzki, bo wiedziałem, że tam jest jeszcze ten spalony gazik i pojechałem przez most Pokoju. Dotarłem bez przeszkód do szwagrów. Obudziłem ich, ale niestety o losie Danusi nic nie wiedzieli.
Wracałem przez most Sikorskiego (nie pamiętam jak się wtedy nazywał, ale na pewno inaczej) zaraz za mostem tuż przed Księcia Witolda zatrzymała mnie milicja.
„To nie wiecie obywatelu, że jest godzina milicyjna?”
„Ojej nie wiedziałem!” – było to wierutne kłamstwo.
„Otwórzcie bagażnik!”
Zrobiłem co kazał i z przerażeniem stwierdziłem, że mam w bagażniku spory zapas masztów namiotowych, które używaliśmy do anten.
Ta ilość wystarczyłaby dla kilku namiotów.
Ale milicjant był raczej rozczarowany tym widokiem. Zapytał jeszcze, gdzie mieszkam i poradził jaką trasą mam jechać by się nie natknąć na ZOMO.
Koszary ZOMO były za rogiem przy ulicy Księcia Witolda.
Wróciłem do domu bez przeszkód i bez żony.
Wyobrażałem sobie jak przechodzi przez „ścieżkę zdrowia”.
Tak nazywaliśmy często stosowany wtedy sposób na zatrzymanych demonstrantów.
Dwa szpalery zomowców z pałkami, a zatrzymani przebiegają między nimi.
Danusia cała i zdrowa dotarła do domu nad ranem.
Okazało się, że z powodu godziny policyjnej moi znajomi zatrzymali ją u siebie w okolicach placu Grunwaldzkiego i tam spędziła noc.
Bilans manifestacji – czterech zabitych z broni palnej i dwanaście osób rannych, ale o tym dowiedziałem się znacznie później.
Na nudę nie mogliśmy narzekać.
Wrzesień 1982 r.
Początek strony
We wrześniu odwiedziliśmy z Ryśkiem w mieszkaniu na Biskupinie „Leona” - Tadeusza Kozara, astronoma z Uniwersytetu Wrocławskiego. Tę wizytę zapamiętałem, gdyż bardzo mi się przydała pięć miesięcy później w Trieście - włoskim mieście portowym.
Ale o tym jeszcze napiszę.
„Leon” pokazał nam wtedy profesjonalne nadajniki UKF. Były to panele połączone ze sobą na sztywno złączami typu BNC.
Pod koniec września, dokładnie 28-go, nadaliśmy naszą drugą audycję.
Wybrałem się prywatnie Syrenką do Warszawy.
Nie była to szczęśliwa podróż. 20 km przed Warszawą, padła skrzynia biegów. Odholowałem auto do warsztatu w Warszawie i po załatwieniu sprawy wróciłem pociągiem do Wrocławia.
Gdy spotkałem się później z Ryśkiem Wojtasikiem dostałem od niego 30 tysięcy złotych na naprawę auta.
Byłem zaskoczony – jechałem w prywatnej sprawie i nie oczekiwałem niczego takiego. Pewnie dałbym sobie radę, gdyż dla fachowca nie pieniądze były wtedy problemem, ale jak je rozsądnie wydać?
Przyjąłem je, podpisałem Ryśkowie kwit i tyle.
O „80 milionach” Solidarności dowiedziałem się dopiero z filmu wiele lat później.
Szukałem mojego pokwitowania w książce „Archiwum Kajetana, czyli 80 milionów w rachunkach”. Niestety niczego takiego nie znalazłem.
Znalazłem tam natomiast pokwitowania wystawiane przez Ryśka Wojtasika.
Warszawski warsztat świetnie się spisał i po dwóch tygodniach mogłem odebrać Syrenkę.
W tym czasie podczas jednej z wizyt z Ryśkiem Wojtasikiem - nie pamiętam już u kogo - zobaczyłem wiszący na ścianie portret Wałęsy.
Grafika podpisana przez Jacka Fedorowicza. Gospodarze podarowali mi go spontanicznie.
Październik 1982 r.
Początek strony
Trzecią audycję nadaliśmy 25 października i wtedy władza odniosła „wielki sukces”.
Nakryli na dachu jednego z domów przy ulicy Buskiej na gorącym uczynku - a raczej „po” gorącym uczynku, gdyż audycja została nadana do końca - nasz nadajnik.
Do nadajnika była dołączona kartka z napisem:
„Uwaga, nadajnik broni się sam!”.
Wezwali saperów, którzy niczego groźnego nie znaleźli.
Pokazali go nawet w dzienniku telewizyjnym na całą Polskę.
Nikt z naszych nie wpadł ani wtedy, ani przy późniejszych audycjach.
Wybraliśmy się z żoną na tygodniowy urlop do Zakopanego.
Nie tylko piękna pogoda, ale brak turystów – to był świetny i bardzo wytęskniony wypoczynek.
„Luźno w knajpach i na trasach i w Kasprowym znów kultura
Choć raz w życiu wczasy – klasa. Jak nie w Polsce, jak nie w górach.”
Cytat z piosenki „Świadectwo” Jacka Kaczmarskiego, którą trzy lata później usłyszeliśmy z Danusią na żywo na jego koncercie w Wiedniu.
Kiedy jesienią 1982 r. Jaruzelski ogłosił, że będzie wypuszczać obywateli do rodzin na Zachód, za namową Ryśka zdecydowałem się skorzystać z tej okazji.
„Będziesz mi bardziej potrzebny tam niż tutaj” - przekonywał.
Miał na myśli koordynację zamówień podzespołów elektronicznych do nadajników.
Danusia została w Polsce – oboje nie dostalibyśmy jednocześnie paszportów.
I rzeczywiście, gdy byłem już w Wiedniu, otrzymała kilkakrotnie odmowę wydania paszportu.
Poza tym studiowała i nie chciała tych studiów przerywać.
Tak więc piątego listopada – trzy dni przed planowaną czwartą audycją, wsiadłem do Syrenki i pojechałem do siostry do Wiednia.
Od Ryśka Wojtasika dostałem wtedy taki glejt:
Był to list napisany na bibułce. Podpisany przez Piniora i Bednarza.
Przed wysłaniem go do Paryża zrobiłem kopię – dlatego mogę ją Wam teraz pokazać.
Dostałem także od Ryśka numer telefonu do biura Seweryna Blumsteina w Paryżu.
Nie była to moja pierwsza podróż na Zachód.
Do Wiednia jechałem już po raz trzeci – drugi raz autem.
W Czechosłowacji, na granicy z Austrią w miejscowości Mikulov, jakieś 500 m przed granicą, stał żołnierz z karabinem i zatrzymywał samochody. Sprawdzał, czy jadące osoby mają paszport. Po takiej kontroli, gdy wszystko było w porządku, pozwalał zbliżyć się do granicy.
I tam właśnie była ta osławiona „żelazna kurtyna”. Tę rolę brał na siebie żelazny szlaban w postaci ciężkiej, stalowej rury o średnicy około 40 cm. zamocowanej na betonowych wspornikach. Otwierano go przy pomocy silnika elektrycznego w kierunku do Czechosłowacji (nie do góry jak szlabany kolejowe, lecz poziomo). Przedostanie się przez granicę nawet rozpędzoną ciężarówką, nie byłoby wtedy możliwe.
Ale że przekraczałem granicę legalnie – no, pewne drobiazgi jak ten glejt i portret Wałęsy były dobrze ukryte – więc i przed moją Syrenką powoli odsunęła się ta zapora.
Potem kilkaset metrów drogi do małego mostu, gdzie rozpoczynała się Austria.
Po obu stronach drogi widać było drut kolczasty.
Jak się później dowiedziałem były tam pola minowe.
Na Zachodzie
Początek strony
Ściślej byłoby „na Południu”, gdyż Wiedeń leży około 400 km dokładnie na południe od Wrocławia.
Tak czy siak byłem na Zachodzie.
Zamieszkałem u siostry Basi w Wiedniu.
Od niej zadzwoniłem do Paryża. Dostałem adres pocztowy i kontakt do człowieka, który zajmował się organizowaniem dostaw do Polski.
Nazywa się Krzysztof Rafał Apt.
Pan Krzysztof był współzałożycielem i pierwszym dyrektorem administracyjnym periodyku „Zeszyty Literackie”, teraz jest emerytowanym profesorem Informatyki na Uniwersytecie w Amsterdamie.
Wysłałem do pana Krzysztofa długi list, w którym opisałem naszą działalność dla Radia Solidarność we Wrocławiu. Do listu dołączyłem oryginał wspomnianego wcześniej listu polecającego, podpisanego przez przywódców RKS Dolny Śląsk. Tak rozpoczęła się nasza korespondencyjna znajomość.
Korespondencja się zachowała. Zarówno otrzymane przeze mnie listy od pana Krzysztofa i Ryśka jak i moje brudnopisy. Mój szwagier w Wiedniu miał maszynę do pisania, z której chętnie korzystałem. Mam dziecinny charakter pisma, dlatego wolałem wysyłać listy pisane na maszynie. Dzięki temu zachowały się także moje listy.
Inwigilacja
Początek strony
W drugiej połowie listopada 1982 odwiedziłem Andrzeja, kolegę z Wrocławia, który mieszkał wtedy z żoną w Wiedniu.
Była to znajomość czysto zawodowa, z Solidarnością nie miała nic wspólnego.
Wracałem od niego metrem do domu, czyli do mieszkania mojej siostry.
Nie znałem wtedy jeszcze dobrze miasta. Przez pomyłkę wysiadłem o jedną stację wcześniej. Zorientowałem się, że to nie tu, więc wsiadłem z powrotem do metra.
Zdziwiło mnie, gdy spostrzegłem, że w następnym wagonie jakiś człowiek zrobił dokładnie to samo – wysiadł i z powrotem wsiadł.
Miałem świeżo w pamięci serial kryminalny „Życie na gorąco” – odcinek, który był kręcony w Wiedniu.
Na następnej, tym razem właściwej stacji, wysiadłem. Nie oglądając się za siebie szybko poszedłem w stronę wyjścia. Po drodze na ekranie kolorowego monitora, który służył motorniczemu metra do obserwacji wsiadających i wysiadających, zobaczyłem tego człowieka. Szedł szybko za mną w odległości około 100 m.
Gdy za zakrętem schodów zniknąłem mu z oczu pobiegłem szybko do wyjścia i stanąłem za słupem. Miałem naprzeciwko siebie dyrekcję policji austriackiej.
Uspokoił mnie widok policjanta stojącego na straży przy wejściu.
Za chwilę usłyszałem szybkie kroki - ktoś biegł po schodach w górę.
Postanowiłem wyjść mu naprzeciw, ale tak, by policjant mógł mnie widzieć.
Wyszedłem prosto na tego śledzącego mnie człowieka. Gdy mnie zobaczył, nie zwolnił kroku, ominął mnie i poszedł sobie. Nasze spojrzenia na krótko się spotkały. Więcej go już nie widziałem.
Mam pracę
Początek strony
Po miesiącu znalazłem moją pierwszą pracę na zachodzie. Pracowałem jako elektronik, czyli w swoim zawodzie przy budowie zasilaczy impulsowych w małej firmie Schock Electro-Optic. Ta firma otrzymała zamówienie od Siemensa. Produkowane zasilacze miały być użyte na olimpiadzie zimowej 1984 r. w Sarajewie. Zajmowałem się produkcją i kontrolą techniczną. Otrzymałem od Urzędu Zatrudnienia w Wiedniu zezwolenie na pracę, więc pracowałem legalnie.
W grudniu 1982 roku przyjechał z Polski do Wiednia mój przyjaciel Józek B., również inżynier elektronik. Ten sam, który pomagał nam zdjąć nadajnik po pierwszej udanej audycji.
Był zdecydowany wyemigrować do USA.
Prosto z pociągu zawiozłem go do obozu uchodźców w Traiskirchen.
Kilka tygodni później szef firmy, w której pracowałem, zatrudnił go na czas pobytu w Austrii.
Mój niemiecki był wtedy jeszcze mocno koślawy, więc porozumiewaliśmy się z szefem i innymi pracownikami po angielsku.
Spotkanie w Trieście
Początek strony
W styczniu 1983 r. dostałem list od pana Krzysztofa Apta z Paryża.
Pisał w nim m. in.:
„…W Trieście mieszka od paru dobrych miesięcy nasz ekspert w sprawach elektronicznych. To on był odpowiedzialny za budowę gotowych nadajników, których schemat Panu wysłałem. Chciałem Panu zaproponować, aby udał się Pan do Włoch, aby się z tym człowiekiem spotkać. Parę lat temu było możliwe dostać na poczekaniu wizę tranzytową na okres 5ciu dni. Koszt podróży i hotelu oczywiście byśmy pokryli wysyłając Panu z góry pieniądze pocztą. Proponuję, aby się Pan udał do Triestu na początku lutego. Dzisiaj rozmawiałem z tym człowiekiem, który bardzo chętnie by się z Panem zobaczył. Proszę jak najszybciej mi dać znać, czy zgadza się Pan na tę podróż. Jeśli tak to proszę mi podać cenę biletu z kuszetką (pociąg do Triestu wyjeżdża o 23ciej z Wiednia i przyjeżdża do Triestu rano)…”
Bardzo mi zależało na wypełnieniu mojej misji zleconej mi przez Ryśka Wojtasika. Postanowiłem tam pojechać.
Na początku lutego, po załatwieniu włoskiej wizy, pojechałem pociągiem do Triestu. Ładne miasto portowe, chociaż zupełnie inne niż pozostałe włoskie miasta.
Kilka włoskich miast: Wenecję, Padwę, Ferrarę, Bolonię, Florencję, Pizę i Rzym poznałem podczas podróży do Włoch z żoną we wrześniu 1981 r. Pojechaliśmy tam wtedy Syrenką.
Pociąg przyjechał wczesnym rankiem. Ze znajomym byłem umówiony w jednej z kawiarń dopiero wieczorem.
Zarezerwowałem nocleg w małym hoteliku. Wracać miałem dopiero następnego dnia.
Cały dzień spędziłem na zwiedzaniu miasta.
Będąc w obcym mieście bardziej od muzeów, interesuje mnie atmosfera miasta.
Spacer ulicami więcej mi powie o mieście niż przewodnik. O faktach historycznych dotyczących Triestu dowiedziałem się w informacji turystycznej.
Odwiedziłem port, kilka starych kościołów i także centrum miasta nieopodal portu.
Wieczorem o umówionej porze siedziałem w kawiarni.
Przysiadł się do mnie chyba starszy ode mnie człowiek i zagadał po polsku.
Prowadziliśmy ożywioną dyskusję o Radiu Solidarność.
W pewnej chwili zapytał mnie, czy znam nadajniki panelowe UKF?
Zaraz potem padło drugie pytanie, czy te nadajniki można podczas pracy ustawić daleko od siebie?
Przypomniałem sobie te nadajniki w mieszkaniu „Leona”. Widziałem je przypadkiem, ale moja odpowiedź go zadowoliła. Podejrzewam, że później potwierdził moją autentyczność w Paryżu. No tak, glejt mogła przecież przechwycić bezpieka i podstawić kogoś na moje miejsce.
Pamiętam, jak mi opowiadał, że największe dotacje we Włoszech otrzymała Solidarność od… Włoskiej Partii Komunistycznej.
Wiedeń 1983 r.
Początek strony
Wróciłem do Wiednia.
Mocno dokuczała mi rozłąka z żoną. Gdy tylko miałem okazję dzwoniłem do niej do pracy.
W domu we Wrocławiu nie mieliśmy telefonu.
Przekazywałem jej umówionym szyfrem informacje dla Ryśka.
Szyfr był bardzo prosty. Zamiast nazw firm elektronicznych używaliśmy nazwy firm samochodowych. Mercedes to była Motorola, Volvo – Valvo, a General Motors to National Semiconductor.
Chodziło głównie o to by nikt tych rozmów czy listów nie skojarzył z nadajnikami. Używałem też różnych imion dla Ryśka – za każdym razem inne.
Wiosną przeczytałem wydaną przez paryską kulturę książkę Orwella „Rok 1984” i „Folwark zwierzęcy”. Od pana Krzysztofa Apta z Paryża dostawałem regularnie Zeszyty Literackie.
Poznałem przez znajomych Zosię R., która prowadziła polską księgarnię w Wiedniu.
Gdy wynajęła nowy lokal dla księgarni polskiej w 7-mej dzielnicy przy Burggasse, pomagałem jej jak umiałem – pomalowałem ściany księgarni.
Także w niedziele po mszy pomagałem jej transportować Syrenką książki do stoiska niedaleko polskiego kościoła w trzeciej dzielnicy Wiednia.
W firmie, w której pracowałem, zatrudnionych było łącznie ze mną i Józkiem siedmioro pracowników.
Jednym z nich był Czech Karel S. z Brna. Zaprzyjaźniliśmy się. To był sympatyczny młody człowiek. Do Austrii dotarł samochodem przez Jugosławię. Zieloną granicę jugosłowiańsko-austriacką przekroczył nielegalnie.
Pamiętam nasze powroty z pracy do domu we trójkę z Józkiem i Karelem.
Szliśmy wtedy, gdy była ładna pogoda, przez Meidlinger Hauptstraße - ładny deptak. Podziwialiśmy sympatyczną 12-tą dzielnicę. Nie wiedziałem wtedy, że za pięć lat tu właśnie będę mieszkał.
Wstępowaliśmy do piwiarni przy przystanku metra.
Józek jest gawędziarzem. Opowiadał ciekawie historie o swojej rodzinie. Pochodził ze wschodniej Polski spod ukraińskiej granicy.
Jego ojciec został na początku wojny zesłany w głąb Rosji. Miał szczęście, że pozostał w europejskiej części Rosji. Było ich kilka osób. Nie pilnowano ich, dostali siekiery i mieli wyrąbywać las i sami starać się o żywność. Uciekał na piechotę. Gdy był na Ukrainie, jakiś Ukrainiec pozwolił mu przenocować. Obudził go hałas. Przybyli goście, inni Ukraińcy i głośno rozprawiali, jak będę „riezać polaczków”. Gospodarz także tak gadał, ale go nie wydał.
W pracy awansowałem na kierownika produkcji. Awans nie wiązał się z podwyżką, ale i tak poczułem się lepiej.
W maju Józek odleciał do USA.
Latem skończyła się moja praca. Projekt został wykonany i nowych nie było.
Głośna wtedy była w prasie historia Czecha, któremu udała się spektakularna ucieczka balonem przez granicę do Austrii.
Długo się do tego przygotowywał i czekał na bezksiężycową noc i odpowiedni kierunek wiatru.
Balon był wielki, bo gondola była od spodu zabezpieczona stalową płytą przed możliwym ostrzałem. Wziął ze sobą nawet swój rower…
Danusia w Wiedniu
Początek strony
We wrześniu 1983 po kilku odmowach, Danusia, moja żona, dostała niespodziewanie paszport i przyjechała do Wiednia pociągiem.
Zostały jej jeszcze trzy semestry studiów na Akademii Ekonomicznej.
To zdjęcie zrobiłem jej we wrześniu 1983 r. w centrum Wiednia przed Votivkirche (kościół wotywny), niedaleko Uniwersytetu.
Trzy tygodnie razem z żoną! Ja to mam szczęście!
Tym trudniej było nam się rozstać, gdy musiała pod koniec września wrócić na studia do Wrocławia.
Jak zostałem programistą?
Początek strony
Przez znajomą Hanię W. zostałem zatrudniony w firmie Austro-Schnee, jako programista. Firma zajmowała się głównie pracą dozorców np. odśnieżaniem.
Szef tej firmy kupił system komputerowy i potrzebował informatyków.
Tak właśnie rozpoczęła się moja kariera twórcy programów komputerowych, którą to pracę wykonuje do dzisiaj.
Programowania nauczyłem się na studiach. Znałem wtedy jedną metodę pisania programów: archaiczne dzisiaj karty perforowane.
Szybko się przestawiłem na pracę na konsoli. Używałem wtedy języka Cobol.
Do odśnieżania firma zatrudniała najczęściej Polaków. Gdy padał śnieg przychodzili pod firmę i byli rozwożeni w odpowiednie miejsca, gdzie wykonywali ciężką pracę. Jednym z programów, który tam napisałem, służył właśnie do tworzenia tras odśnieżania.
Rodzice Hani W., organizowali w Wiedniu spotkania towarzyskie Polaków. Te spotkania były bardzo interesujące. Można było tam spotkać wiele ciekawych osób.
Wszystkie prace jakie podejmowałem w Wiedniu były legalne – zawsze miałem zezwolenie na pracę. Dzięki temu nie miałem żadnych problemów by rokrocznie przedłużać austriacką wizę.
Od Polaka, który pracował w Iraku i postanowił wyemigrować do Australii, kupiłem używanego fiata 125p.
Miałem więc dwa auta.
Dowiedziałem się, że istnieje polska firma Polservice, która pobiera haracz od osób pracujących legalnie na zachodzie. W zamian za 20% pensji brutto można było otrzymać paszport konsularny również dla bliskiej rodziny. To było dobre rozwiązanie dla mnie.
Jasne, że szkoda płacić tak duże pieniądze, ale możliwość nieograniczonych przyjazdów do Polski była bardzo kusząca.
Nawiązałem kontakt w tej sprawie w Polskim Przedstawicielstwie Handlowym, gdzie znajdował się wiedeński oddział Polservice.
9 grudnia 1983 podpisałem umowę z Polservicem. Zgodnie z umową miałem płacić 2500 szylingów austriackich miesięcznie.
Rok 1984
Początek strony
Ten rok był dla mnie jak dla bohatera książki Orwella „Rok 1984”, niezbyt szczęśliwy.
Paszport konsularny otrzymałem w styczniu, po oddaniu poprzedniego paszportu w Konsulacie Polskim w Wiedniu.
Jadąc pierwszy raz do Polski, wstąpiłem po drodze w Brnie do rodziców Karela by przekazać list i trochę drobiazgów od ich syna z Wiednia.
We Wrocławiu spotkałem się naturalnie z Ryśkiem Wojtasikiem. Omówiliśmy szczegółowo moje dalsze kroki dotyczące zamówień podzespołów do nadajników.
Na spotkaniu u państwa W. w Wiedniu poznałem siostry bliźniaczki S. – działaczki Solidarności.
Jedna z nich Danusia S. poprosiła mnie, bym się wybrał do Warszawy i spotkał w jej imieniu z kilkoma osobami.
W lutym, wybrałem się do Polski pociągiem do Warszawy. Jechałem kuszetką i czytałem Zeszyty Literackie.
No cóż, zupełnie zapomniałem o cenzurze prewencyjnej w Polsce.
Przypomniał mi o tym polski celnik. Przerwałem czytanie podczas kontroli, ale książkę, Zeszyty Literackie w szarej okładce, zostawiłem na wierzchu.
Skończyło się na tym, że pociąg pojechał, a ja wysiadłem z celnikiem w Zebrzydowicach.
Nie było mi pisane dokończyć czytania tej książki. Spisali moje dane, książkę skonfiskowali i wypuścili. Następnym pociągiem dojechałem do Warszawy.
Na prośbę Danki S. odwiedziłem Halinę Mikołajską – działaczkę KOR aktorkę i reżyserkę. Była żoną Mariana Brandysa. Zastałem oboje w domu. Pani Mikołajska była chora i przyjęła mnie w łóżku. Przekazałem jej, co miałem do przekazania, teraz już nie pamiętam, co to było.
Następnie pojechałem na starówkę do Archidiecezji Warszawskiej. Rozmawiałem tam z Anną Fedorowicz, żoną Jacka Fedorowicza. Odwiedziłem wtedy więcej osób. Dzisiaj pamiętam jedynie te dwie - pewnie ze względu na znane nazwiska.
Po załatwieniu sprawy w Warszawie przybyłem pociągiem do Wrocławia.
Danusia miała wkrótce odebrać swój paszport konsularny.
Postanowiliśmy z żoną, że ona przerwie studia i za miesiąc w marcu wyjedziemy wspólnie do Wiednia. Zabrałem się za załatwianie sprawy dotyczącej mienia przesiedleńczego.
U państwa W. w Wiedniu poznałem Cześka H. Emigrował do USA i poprosił mnie bym mu przywiózł do Wiednia paczkę z książkami. Podał mi adres do znajomych na Psim Polu we Wrocławiu.
Paczkę z książkami odebrałem i nie zaglądając do niej - włożyłem do bagażnika auta.
Aresztowanie
Początek strony
6 marca, wybraliśmy się z Danusią w podróż do Wiednia. Auto było mocno obciążone.
Na granicy w Boboszowie celnik kazał mi wyłożyć wszystko z bagażnika. Długo trwała kontrola. W książkach dla Cześka H. celnicy znaleźli między kartkami negatywy zdjęć z demonstracji z 31 sierpnia 1982 r. Byłem tym naprawdę zaskoczony. Niewiele nam to pomogło. Zamiast do Wiednia trafiliśmy do aresztu w koszarach wojskowych w Kłodzku. Danusia w jednej celi, a ja w drugiej. Po dwóch dniach 8 marca przewieziono nas do aresztu śledczego w Wałbrzychu.
Przesłuchanie wyglądało tak, że śledczy otworzył mój notes z adresami znajomych i po kolei pytał o poszczególne osoby. Przy kobietach, niezależnie od wieku czy stopnia znajomości twierdziłem, że to moja kochanka.
Z facetami było trudniej – nie mam pociągu do brzydkiej płci. Najczęściej mówiłem, że to kumpel od piwa.
Oczywiście powiedziałem prawdę, skąd mam te książki. Miałem nadzieję, że ci znajomi Cześka na Psim Polu potwierdzą moją wersję.
Podczas przesłuchania w pokoju z magnetofonu kasetowego leciał Kabaret Jana Pietrzaka o tym, jak w Nowym Yorku zabrakło prądu. Znałem to już wcześniej.
Jakiś drugi facet w pokoju kilkakrotnie komentował Pietrzaka śmiejąc się:
„A to sk…syn!”
W celi było ze mną jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden podejrzany o kradzież betoniarki niewiele się odzywał.
Natomiast drugi okazał się być interesującym człowiekiem. Prowadziliśmy dyskusje o systemie panującym w Polsce.
Zapytał mnie o moją żonę. Opisał mi ją i jak potwierdziłem, że to właśnie Danusia powiedział, że porozstawiała strażników po kątach. Zażądała, by wymienić aluminiowy kubeł, który w celi służył jako w.c.
I o dziwo strażnicy wykonali to polecenie.
Właśnie mój współtowarzysz z celi z innym aresztantem robili w celi Danusi porządek.
Jeden ze strażników, żeby mi dokuczyć spytał się mnie czy się zgadzam, by się przespał z moją żoną. Odpowiedziałem, niech lepiej zapyta mojej żony, bo nie sądzę by miał u niej szansę.
Któregoś dnia strażnik wezwał mnie na przesłuchanie. Kolega z celi, poradził mi bym ubrał gruby sweter – będzie mniej bolało gdy będą bili.
Rozmowa z oficerem z SB
Początek strony
Nikt mnie nie bił. Zaprowadzili mnie do pokoju, gdzie jakiś facet, gdy byliśmy już sami, przedstawił się po nazwisku.
Nazwiska nie pamiętam - pewnie i tak nie podał prawdziwego. Powiedział, że jest pracownikiem Służby Bezpieczeństwa we Wrocławiu.
Siedziałem na krześle i czekałem co będzie dalej. A facet nawijał, że ułożyłem sobie życie w Wiedniu i byłoby szkoda to wszystko stracić. Ja milczałem, a on gadał. Wiedziałem już, że będzie mnie namawiał na współpracę. Wiedziałem też, że na pewno na to nie pójdę. Pomijając moralną stronę takiej współpracy, niczym mi nie groził poza utratą paszportu, którego i tak już nie miałem.
Kiedy skończył zapytał, co o tym sądzę?
Powiedziałem, że równie dobrze mogę moje życie urządzić sobie w Polsce. Powiedziałem, że chciałbym móc sobie spojrzeć w oczy przy goleniu.
„Przecież wy sami gardzicie takimi donosicielami” dodałem.
„No, niech pan nie przesadza”. I w tym stylu dalej.
W końcu dał za wygraną i kazał mi podpisać oświadczenie, że odmawiam udzielenia pomocy. To sformułowanie wydało mi się zbyt wieloznaczne, dlatego w oświadczeniu dopisałem, że pomoc miała polegać na udzielaniu informacji o Polakach mieszkających za granicą.
To był mój jedyny kontakt z SB.
Gdy po latach otrzymałem z IPN kopie moich dokumentów zbieranych przez SB, tego oświadczenia tam nie znalazłem. Nie było także żadnej wzmianki o tym, że odbyła się taka rozmowa.
Wrocław – Warszawa 1984 r.
Początek strony
Po 10-ciu dniach aresztu wypuszczono Danusię. Mnie cztery dni później.
Kolega z celi dał mi gryps, bym go wysłał do jego matki. Zaraz po opuszczeniu aresztu kupiłem znaczek i kopertę, którą zaadresowałem, włożyłem gryps i wysłałem. Jego matka mieszkała w Świdnicy. Odwiedziłem ją latem i przywiozłem kilka książek z drugiego obiegu. Jej syn mnie o nie prosił.
Widocznie Danusi było pisane skończyć studia.
Fiata dostałem od celników z powrotem.
Po kilku tygodniach otrzymaliśmy z Danusią wezwanie do prokuratora w Kłodzku.
Pani prokurator usiłowała nas przekonać, że prokurator jest najlepszym przyjacielem oskarżonego, gdyż to od prokuratora zależy, czy w ogóle wystąpi z oskarżeniem.
Ciekawy punkt widzenia.
Najwyraźniej chciała uciszyć własne wyrzuty sumienia, że jest nie po tej stronie.
Dowiedziałem się, że te negatywy trafiły do Warszawy na ulicę Mysią. Tam był wtedy Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Jakoś tak się nazywał.
„Wszystko zależy od opinii, jaką o tych zdjęciach wystawią” - powiedziała.
Dostałem pocztą informację z tego urzędu, że zajmują się moją sprawą. W tym liście był podany numer pokoju i nazwisko urzędniczki, która się tym zajmuje.
Postanowiłem się tam wybrać.
Kupiłem duży bukiet kwiatów, butelkę koniaku i jakąś bombonierę.
Tak uzbrojony wchodzę do Urzędu na Mysiej i co widzę: wejście na klatkę schodową - pokój był na pierwszym piętrze - jest chronione przez strażnika z karabinem maszynowym (chyba, bo nie znam się na broni). Właśnie kłócił się z jakąś kobietą, która koniecznie chciała przejść.
Spokojnie, by nie zwrócić na siebie uwagi strażnika, korzystając z tego, że był odwrócony do swojej oponentki, wszedłem przez nikogo nie zatrzymywany po schodach.
W pokoju było kilka pań i nie miałem możliwości niczego dyskretnie załatwić.
Ale skoro tak daleko już dotarłem to brnąłem dalej. Znałem nazwisko „mojej” urzędniczki, więc się o nią zapytałem.
Powiedziałem jej, że przyjechałem z Wrocławia, podałem numer sprawy i powiedziałem, że w żadnym wypadku nie chciałbym ingerować w merytoryczną ocenę, zależy mi jedynie na tym, by ta sprawa została w miarę szybko załatwiona.
Dałem jej bukiet.
„Ależ ja nie mogę tego przyjąć!”
Postawiłem na biurku butelkę z koniakiem i bombonierę.
„No, to kwiaty przyjmę, ale tego nie mogę!”.
Przyjęła wszystko. Pewnie nikt jej nigdy w tym urzędzie nie korumpował. Ukłoniłem się i poszedłem sobie.
Po tygodniu otrzymałem pocztą kopię decyzji z urzędu na Mysiej. Napisano tam:
„Materiały filmowe nie były zagrożeniem dla bezpieczeństwa PRL” lub podobnie.
Dwa tygodnie później pani prokurator z Kłodzka przysłała decyzję o umorzeniu sprawy. Szybko, jak na możliwości naszej biurokracji.
Następnym moim krokiem był wniosek do Polservice o ponowne wydanie paszportu konsularnego.
Znowu wycieczka do Warszawy. Pokazałem decyzję o umorzeniu sprawy.
Pracownik Polservice był mocno sceptyczny co do celowości wniosku o paszport.
Dostałem od niego numer telefonu, pod który miałem dzwonić, by dowiedzieć się o postępach w tej sprawie.
Byłem bezczelny – wiem, ale bez próby nie przekonałbym się czy warto było próbować.
Nie zapominajcie, że miałem świetnego nauczyciela – Ryśka Wojtasika.
Po siedmiu latach naszego małżeństwa Danusia zaszła w ciążę.
Termin porodu maj 1985 r. Wtedy miałaby już dyplom w kieszeni.
W grudniu 1984 r. dzwonię do Polservice, a facet mi mówi „No niech pan zgadnie jaka przyszła decyzja?”. Już po tej odpowiedzi wiedziałem, że jest pozytywna. Gość był mocno zdziwiony, że byłem taki pewny siebie.
Jeszcze jedna podróż do Warszawy – tym razem po paszport.
Powrót do Wiednia
Początek strony
Po świętach pojechałem z nowym paszportem do Wiednia.
Nie jestem zabobonny, ale omijałem wtedy przejście graniczne w Boboszowie.
Wolałem jakoś jeździć przez Kudowę-Słone.
Syrenka została podczas mojej nieobecności na ulicy w Wiedniu. Basia, moja siostra, opowiadała mi, że została zdewastowana i po pewnym czasie odholowana przez służby miejskie na złom. Szkoda, dużo z nią przeżyłem. Pozostał mi po niej dowód rejestracyjny i zielona karta ubezpieczenia Warta.
Korespondencja z panem Krzysztofem Aptem urwała się wraz z moimi problemami w Polsce na początku roku 1984. Ostatni list był wysłany przez niego 29 stycznia 1984 r.
Dopiero w roku 2005 i teraz (marzec 2020) w związku z tymi wspomnieniami wymieniliśmy kilka maili.
Praca na mnie czekała – szef był bardzo zadowolony, że mnie znowu widzi. Umówiliśmy się, że będę pracował u niego na umowę zlecenie.
Znajomi dali mi kontakt do firmy Europrocess, gdzie mnie zatrudniono na stałe.
Wynająłem mieszkanie w 19-tej dzielnicy Wiednia. Dwa pokoje z kuchnią i łazienką. Niedrogie – na początek wystarczy. Wystarczyło na cztery lata.
Danusia odebrała dyplom w marcu 1985 r.
Zaraz potem z mieniem przesiedleńczym i jeszcze bardziej przeciążonym autem – tym razem bez takich przygód jak przed rokiem - przenieśliśmy się do Wiednia.
Natychmiast wypowiedziałem umowę z Polservicem.
Uregulowałem wszystkie należności – paszportów nie oddałem, ale także nie przekroczyłem więcej żelaznej kurtyny. Przynajmniej do czasu, gdy ta kurtyna sama przestała istnieć.
Polservice zażądał ode mnie natychmiastowego powrotu do Polski i zwrotu paszportów.
Nie zareagowałem na te żądania.
W maju 1985 r. urodziliśmy naszego syna Wiktora.
Piszę, „urodziliśmy”, bo byłem przez cały czas obecny przy porodzie. Przez 18 godzin. Od 20-tej wieczorem do 13:30 następnego dnia trwał poród.
Nie zamierzam brać na siebie zasługi za ten poród, bo naraziłbym się piękniejszej połowie świata. Danusi bardzo jednak pomogło, że byłem przez cały czas z nią.
Interface do systemu WANG
Początek strony
Pracowałem na dwa etaty – dla mnie nie pierwszyzna. Przynajmniej nie musiałem konspirować. Do Austro-Schnee chodziłem po pracy i na weekendy. Właśnie tam, w sierpniu 1985 r., odwiedził mnie znajomy szefa firmy Austro-Schnee i zaproponował mi pracę w moim zawodzie jako elektronik.
Pokusa była duża – pensja także większa. Od 1 września zatrudniłem się w firmie „Elektronik und Computertechnik”. Równocześnie skończyłem pracę w Europrocess.
W nowej firmie dostałem za zadanie, zbudowanie interface drukarki dla systemu komputerowego Wang. Bez obawy, nie zarzucę Was technicznymi szczegółami – te wspomnienia są przeznaczone dla laików.
Firma Wang stworzyła własny system komputerowy. Pracowałem wcześniej na komputerze Wang w firmie Europrocess. Ten system miał własne urządzenia peryferyjne jak np. drukarki. Komunikowały się one z komputerem używając wymyślonego przez firmę Wang sposobu komunikacji.
Moim zadaniem było umożliwienie podłączenia innej drukarki - niekoniecznie firmy Wang - do tego systemu.
Zabrałem się ostro do pracy i po roku mogłem się pochwalić pierwszym wydrukiem na prototypie mojego urządzenia.
Dlaczego dopiero po roku? Otóż dlatego, że musiałem po pierwsze zmierzyć i przeanalizować komunikację oryginalnej drukarki z systemem. Potem zaprojektować ten interface – urządzenie elektroniczne z dwoma procesorami i pamięcią dynamiczną.
Dla zabezpieczenia interface przed szpiegostwem przemysłowym, zastosowałem programowalne układy scalone.
Dla laików: stworzyłem po prostu bardzo skomplikowane, ale dobrze zaprojektowane urządzenie.
W Niemczech pewne czasopismo komputerowe, przetestowało wszystkie emulacje drukarek do systemu Wang. Na całym świecie było pięć różnych interface(ów) do tego systemu.
Zgadnijcie, która okazała się najlepsza?
Wiem, skromny nie jestem, ale dlaczego miałbym ukrywać, że udało mi się to wyjątkowo dobrze zrobić.
Zainteresowanych szczegółami tego interface odsyłam na moją stronę:
Marek Wójcik - emulacja drukarki WANG
Szef potrzebował dodatkowych elektroników, dlatego zaproponowałem mu Andrzeja Gisztera – tego specjalistę od nadajników z Wrocławia. I Andrzej został tam zatrudniony.
Zawsze się z nim doskonale rozumiałem. Ten sam zawód, podobne upodobania do muzyki i książek. W pracy nigdy nie byliśmy dla siebie konkurentami.
Znowu inwigilacja
Początek strony
Jesienią roku 1985 byłem z żoną i naszym synem Wiktorem w parku na spacerze niedaleko naszego mieszkania.
W pewnym momencie Danusia mówi:
„Marek, ktoś nas fotografuje!”
Rzeczywiście, z odległości około 100 metrów zauważyłem mężczyznę z aparatem fotograficzny na statywie ze sporym teleobiektywem.
Gdy w roku 2007 otrzymałem z IPN moje dokumenty, znalazłem tam to właśnie zdjęcie:
Zarost zapuściłem dopiero w roku 1985 w Austrii.
Takie zdjęcie w dokumentach SB nie mogło pochodzić ani z biura paszportowego ani z innego polskiego urzędu. Poza tym w tle widać drzewa.
W tym miejscu kończy się temat Radia Solidarność.
Jeśli Was interesuje co było potem, to czytajcie dalej.
Mam jeszcze w zanadrzu kilka interesujących zdarzeń.
Muszę przyznać, że moje życie było zawsze bardzo ciekawe.
Pewnie wynika to z tego, że większość decyzji podejmuję spontanicznie jak prawie każdy spod znaku barana. Nie żałuję moich decyzji, choć z pewnością mogłyby być - gdy się je później analizuje - lepsze.
Zamierzam w tej książce opisać te ciekawsze wydarzenia z mojego życia.
Oczywiście, żadne życie nie składa się z jedynie spektakularnych momentów.
Również i ja poznałem szarość życia, ale los nie pozwolił mi się nudzić.
Od kiedy przestałem być dzieckiem, przestałem także się nudzić.
To musi wynikać z mojej osobowości. Zawsze znajdę coś ciekawego do roboty.
Także teraz, gdy jestem na emeryturze, zajmuję się poza pisaniem tej książki, tworzeniem drzewa genealogicznego dla mnie i kilku przyjaciół. Takie drzewo genealogiczne to jest przygoda z historią.
Ponadto wykonuje zlecenia dla A1-Telekom.
Praca zawodowa
Początek strony
Skończyliśmy na roku 1985.
Dalszy rok zajęło mi przygotowanie do produkcji interface drukarki do komputera Wang.
Muszę przyznać, że szef Johann S., choć go nigdy nie polubiłem, wykazał dużą dozę cierpliwości.
Szef był geszefciarzem, który ze wszystkimi bez wyjątku wspólnikami czy partnerami rozstawał się skłócony. Także ze mną.
Andrzej Giszter opowiadał mi, że jego córka poszła w ślady ojca. Gdy ten, chcąc uniknąć podatków przelał na jej konto sporą fortunę - ta położyła na tych pieniądzach rękę i zerwała z ojcem wszelkie kontakty. Tacy to byli ludzie.
Dla mnie nie miało to wielkiego znaczenia. Otrzymałem moją szansę by się wykazać i wykorzystałem ją.
Pewnie zastanawiacie się nad tym, jak pasuje mój wierszyk umieszczony na początku tych wspomnień z krytycznym nastawieniem do pana S.?
Otóż jedynym kryterium, jakie stosuję oceniając innych, jest krzywda ludzi, zwierząt lub nawet przedmiotów - dewastacja. Jeśli ktoś kogoś krzywdzi, nieważne czy świadomie czy nie, wtedy musi liczyć się z moją krytyką.
Jestem bardzo tolerancyjny – spotkałem się nawet z zarzutami nadmiernej tolerancji, ale na krzywdę nigdy się nie zgodzę.
Wracając do interface Wang, wielokrotnie byłem w tej sprawie w Niemczech i w Luksemburgu. Choć za każdym razem musiałem starać się o wizę, nie było nigdy z tym problemu.
W Hamburgu poznałem François A., klienta firmy Elektronik und Computertechnik, w której pracowałem.
François miał własną firmę Lasersoft GmbH. Zaprzyjaźniliśmy się.
Dostałem od niego zlecenia na programy dla niemieckich elektrowni atomowych.
Później namówił i pomógł mi założyć własną firmę w Wiedniu.
Przyleciał do Wiednia i przywiózł ze sobą w kieszeni kapitał 40 tysięcy marek potrzebnych na założenie firmy - spółki z ograniczoną odpowiedzialnością.
Żadnych pokwitowań nic - po prostu położył pieniądze na stole i tyle.
Ale to było później w roku 1992. Trwało blisko 25 lat, zanim zwróciłem ten dług.
Na razie jesteśmy w roku 1987. Nie był to dla mnie rok szczęśliwy. Coś dziwnego się ze mną działo. Miałem zawsze - choć dziś już nie - sporą niedowagę, ale wtedy straciłem jeszcze ponad dziesięć kilo. Miałem przy tym wielkie pragnienie.
Nigdy nie lubiłem odwiedzać lekarzy i robiłem to jedynie wtedy, gdy naprawdę musiałem. Tym razem po zbadaniu krwi okazało się, że mam cukrzycę. Pogotowie zabrało mnie pod sygnałem do szpitala. Uważałem, że ten sygnał pogotowia to przesada, ale cóż, takie były tu przepisy.
Potem rehabilitacja, szkolenia dietetyczne i te związane z wstrzykiwaniem insuliny. I jakoś żyję z tym do dzisiaj.
Podczas szkolenia dowiedziałem się, że cukrzykom zaleca się mieć nie więcej niż dwoje dzieci.
My mieliśmy jedynaka – no tak, więc na tym polu było jeszcze coś do zrobienia😊
Postaraliśmy się nadrobić to zaniedbanie i w grudniu 1988 r. urodził się nasz drugi syn Łukasz.
Przez cały rok 1988 szukałem większego mieszkania. Nie było to łatwe zadanie.
Na oglądanie mieszkań mogłem umawiać się jedynie po pracy.
Danusia była w ciąży – ponadto opiekowała się Wiktorem.
W końcu znalazłem ładne mieszkanie w 12-tej dzielnicy. Mieszkamy tu do dzisiaj.
To właśnie tam, gdzie w roku 1983 spacerowaliśmy z Józkiem B. i z Karelem.
Mieszkanie wystarczająco duże dla czterech osób. 106 metrów kwadratowych, cztery pokoje, dwie toalety, schody w mieszkaniu, gdyż jest na dwóch poziomach drugie i trzecie piętro. Duży taras 50 metrów kwadratowych. Blisko stacji metra. To było coś dla nas. Ktoś zrezygnował w ostatniej chwili i ja je znalazłem.
Do nowego mieszkania sprowadziliśmy się tydzień po przyjściu na świat Łukasza.
Przy jego porodzie także byłem razem z Danusią.
Wyobraźcie sobie, że po porodzie i umyciu zawinięto go w becik i dostałem Łukasza do rąk. Siedziałem przez jego pierwszą godzinę życia na korytarzu w szpitalu. I cóż mogłem robić? Opowiedziałem mu co go czeka w domu, że ma starszego brata Wiktora.
Łukasz był wtedy spokojny, pewnie spał.
Tak właśnie stopniowo rodzi się więź między ojcem i synem.
Dzisiaj Łukasz ma 31 lat i własnego syna – mojego wnuka.
Moja rodzina osiągnęła swoją pełną liczebność.
Nadszedł rok 1989
Początek strony
Rok, w którym wiele krajów Europy – w tym Polska, uzyskało pełną suwerenność. Przyjechaliśmy z całą rodziną do kraju w sierpniu 1989 r.
Nowe paszporty konsularne dostaliśmy w lipcu w konsulacie w Wiedniu i droga do ojczyzny była otwarta!
Od tej pory regularnie jeżdżę do kraju.
W czasie, gdy padł mur berliński, byłem służbowo w Stuttgarcie. Widziałem i słyszałem nieukrywaną obawę przed nadchodzącym zjednoczeniem Niemiec.
Chyba to jednak prawda, że dla zdecydowanej większości ludzi ważniejsza jest zasobność własnego portfela niż wyzwolenie z niewoli upodlonych przez nieludzki system rodaków. Szczególnie jaskrawo widziałem to w Niemczech. Podczas następnej wizyty w tym kraju wyraźnie dał się zauważyć podział Niemców na dwie grupy „Westie”, tych co żyli przedtem w RFN i „Ostie”, tych ze wschodnich Niemiec, czyli z NRD.
Po uruchomieniu produkcji mojego interface do komputera Wang, firma sprzedała ich ponad 1000 sztuk.
Szef był z nim w zakładach Lockheeda w Kalifornii i także w Bahrajn.
Nieraz i ja jeździłem po świecie w sprawach związanych z tym produktem.
Najdalszą podróż, po to by szkolić techników zajmujących się instalowaniem interface u klientów, odbyłem do Johannesburga w RPA.
Poleciałem tam we wrześniu 1990 roku.
Spałem w hotelu Intercontinental.
Przed wejściem na salę na śniadanie stworzyła się niewielka kolejka. Przede mną stał porządnie wyglądający czarny mężczyzna.
Kelner o coś zapytał po angielsku i ja nie zrozumiałem o co mu chodzi. Wyczułem jedynie, że mam odpowiedzieć tak, lub nie.
W takiej sytuacji pomyślałem sobie, że lepiej będzie odmówić.
Zaskoczenie na twarzy kelnera i tego Afrykańczyka przede mną uświadomiła mi, że popełniłem jakąś gafę.
Przeprosiłem i poprosiłem, o co wcześniej powinienem był poprosić, o powtórzenie pytania.
„Czy zgadza się pan usiąść przy wspólnym stoliku z tym panem?” i pokazał na czarnego i sympatycznego mężczyznę.
Oczywiście wyraziłem zgodę i jeszcze raz przeprosiłem.
Później prowadziliśmy ciekawą rozmowę przy stoliku.
W roku 1990 apartheid był już historią.
Ja właśnie niechcący, zadziałałem jak epigon tego bezwzględnego systemu dyskryminacji rasowej.
W styczniu 1991 r. otrzymaliśmy austriackie obywatelstwo.
To było ważne, ponieważ chcieliśmy dalej tu żyć.
Dwa dni w oblężonym Sarajewie
Początek strony
Jak już pisałem w roku 1992 założyłem firmę.
Po założeniu firmy musiałem sam starać się o klientów.
Wykorzystałem znajomość z klientami firmy Elektronik und Computertechnik.
Od niektórych dostałem dobre zlecenia.
W roku 1993 nawiązałem kontakt z wiedeńską filią ONZ.
W Jugosławii trwała wojna i ONZ organizował pomoc humanitarną dla Bośni i Hercegowiny.
Dostałem kontrakt z ONZ, a dokładnie od United Nation of Vienna - UNOV.
Chodziło o stworzenie sieci komputerowej z wykorzystaniem telefonii satelitarnej.
Miejscem realizacji projektu był Zagrzeb – stolica Chorwacji. Było to bezpieczne miejsce, gdyż front oddalił się znacznie od Zagrzebia. I tam właśnie w ambasadzie Bośni i Hercegowiny początkowo realizowałem ten projekt.
Natomiast w stolicy Bośni i Hercegowiny - Sarajewie szalała wojna. Sarajewo było oblężone od kwietnia 1992 roku. O samej historii oblężenia Sarajewa można przeczytać tutaj.
Miałem także robić szkolenie przyszłych użytkowników tego systemu.
Okazało się, że ONZ nie może przewieźć osób z oblężonego Sarajewa do Zagrzebia, gdyż byłoby to wbrew prawu międzynarodowemu. nie mieliby możliwości, aby zmusić potem te osoby do powrotu do Sarajewa.
Aby uniknąć podejrzenia o przemycanie ludzi pozostała jedyna opcja – to ja miałem polecieć do oblężonego Sarajewa i tam na miejscu zrobić to szkolenie.
W maju 1993 roku, lotnisko w Sarajewie było kontrolowane przez siły ONZ, natomiast z pobliskich wzgórz miasto i lotnisko było ostrzeliwane przez bośniackich Serbów.
W tej sytuacji człowiek, od którego otrzymałem zlecenie, Olaf S., zapytał mnie czy zgadzam się na lot do Sarajewa, by kontynuować realizację projektu.
Nie była to łatwa decyzja. Żadne pieniądze nie są warte tego, by ryzykować dla nich życie. Ale tu nie chodziło o pieniądze. Tam czekali ludzie na pomoc.
W końcu zdecydowałem się by polecieć do oblężonego miasta.
Skoro piszę te wspomnienia to wiecie, że przeżyłem. Ja wtedy nie mogłem tego wiedzieć.
Danusi o tym nie wspomniałem. Nic by nie pomogło, gdyby się martwiła.
Wiedziała jedynie, że jadę do Zagrzebia, gdzie było bezpiecznie.
Dostałem od ONZ jasnoniebieski paszport jako konsultant.
W Zagrzebiu UNHCR wydał mi specjalną legitymację ze zdjęciem, dzięki której mogłem polecieć do i co ważniejsze wrócić z Sarajewa.
18.5.1993 r. o godzinie 13-tej poleciałem z Zagrzebia do Sarajewa rosyjskim samolotem wojskowym. Lecieliśmy okrężną drogą nad Adriatykiem - z powodu groźby zestrzelenia. Na lotnisku musiałem szybko, bez kamizelki kuloodpornej z całym przywiezionym sprzętem (dwie małe drukarki i dwa laptopy) biec do tunelu ochronnego, gdzie było w miarę bezpiecznie.
Od razu usłyszałem pierwsze strzały - stały, akustyczny towarzysz mojego pobytu w tym mieście.
Odprawy celnej ani paszportowej nie było. Wszystkich sprawdzono w Zagrzebiu.
Oczekiwano mnie - dwóch pracowników lokalnej organizacji pomocy humanitarnej odebrało mnie samochodem z lotniska. Szybka jazda slalomem drogą wiodącą z lotniska do miasta. Widać było rozliczne kratery po wybuchach, które zamieniły jezdnię w księżycowy krajobraz.
Zawieziono mnie około 17-tej do budynku poczty i telegrafu (PTT Building - budynek Post Telegraf Telefon). Wielopiętrowy budynek był częściowo uszkodzony. Nie udało mi się dostrzec ani jednego okna z niestłuczoną szybą. To robi wrażenie! Wszędzie worki z piaskiem dla ochrony przed snajperami. Również w pokoju, gdzie przydzielono mi łóżko na parapecie okna leżał dla ochrony worek z piaskiem.
Atmosfera była napięta, ale bez nerwowości. W budynku było dużo żołnierzy ONZ różnych narodowości i niewiele osób cywilnych, takich jak ja. W kantynie otrzymałem porcję żywności. Wody do umycia niestety nie było. Jeden z żołnierzy pożyczył mi kamizelkę kuloodporną. Była ubrudzona tynkiem, ale mimo wszystko była! Dwa dni później przed odlotem zostawiłem ją na lotnisku.
Na szczęście działał agregat prądotwórczy. Tuż przed odlotem z Wiednia otrzymałem drukarki i laptopy. Teraz miałem możliwość, aby je sprawdzić. Jeden z komputerów nie startował prawidłowo. Do drugiej w nocy pracowałem nad nim i wreszcie udało mi się doprowadzić go do używalności. Teraz mogłem wreszcie zasnąć.
Następnego dnia rano ci sami pracownicy organizacji pomocy humanitarnej, zawieźli mnie do centrali ich organizacji. Poza wozem pancernym ONZ nie widziałem na ulicy poruszających się pojazdów. Przy wsiadaniu i wysiadaniu z auta, należało szybko biec do wskazanego miejsca. Były w mieście miejsca bezpieczne przed ostrzałem snajperskim i moździerzowym. Tę wiedzę mieszkańcy miasta zdobyli przymusowo.
Organizacją Pomocy Humanitarnej (AHA) zarządzał profesor uniwersytetu Sascha M. - Serb. Pokazałem przywiezione komputery i drukarki. Przedyskutowałem z dr. Ajiz S. techniczne problemy związane z organizacją komunikacji między Zagrzebiem i Sarajewem oraz między Zagrzebiem i innymi centrami logistycznymi w Chorwacji.
Nawiązałem próbną sesję komunikacyjną między biurem AHA i Ministerstwem Komunikacji w Sarajewie. W trakcie tej sesji zrobiłem także szkolenie wybranym osobom.
Drugą noc w Sarajewie spędziłem w prywatnym mieszkaniu profesora M. szefa AHA. Poznałem sympatyczną rodzinę profesora i długo rozmawialiśmy o życiu w warunkach wojny, a szczególnie w oblężonym mieście. Zapytałem jednego młodego człowieka, czy były przypadki, kiedy snajperzy strzelali z dachu któregoś z wyższych domów w mieście? Odpowiedź zaszokowała mnie:
"Tak, na początku było kilka takich przypadków, ale nasi chłopcy szybko z tym skończyli - zmuszali snajperów do skakania z dachu..."
Mój lot powrotny był planowany na 20.5.1993 r. W biurze AHA czekało na mnie około dwudziestu kobiet. Prosiły mnie ze łzami w oczach abym wysłał ich listy, gdy dotrę do Zagrzebia. Ta scena choć mało spektakularna, pozostała mi do dzisiaj w pamięci. Na lotnisko dotarłem podobnie jak poprzednio autem - coś w stylu rajdu Formuły 1 z przeszkodami. Lot powrotny także rosyjskim wojskowym samolotem - można się przyzwyczaić.
Natychmiast po powrocie do Zagrzebia pierwsze co zrobiłem, poszedłem do urzędu pocztowego i wysłałem te listy. Ciążyły mi, jakby były z ołowiu.
Sarajewo było jeszcze potem oblężone przez dwa i pół roku...
Chyba nie muszę mówić, jak wpłynęło to na mnie, na mój sposób widzenia świata.
Zawsze byłem przeciwny wojnie.
Poza nielicznymi, którzy nie ryzykując niczym dorabiają się fortuny na handlu bronią, ropą naftową, czy jak pisał Tuwim - cłem na bawełnę, wszyscy inni są na każdej wojnie przegranymi. Ileż niepotrzebnych tragedii!
Danusia
Początek strony
Wróciłem do Wiednia. Obawiałem się rozmowy z Danusią.
Myślałem, że będzie miała do mnie pretensje o zatajenie przed nią tak istotnej informacji o niebezpiecznym dla życia wypadzie do Sarajewa.
Ona jednak podziękowała mi za to, że oszczędziłem jej niepotrzebnych zmartwień.
Moglibyście odnieść wrażenie, że jesteśmy idealnym małżeństwem. Niekoniecznie musi to być prawdą – nasze małżeństwo jest „normalne”, o ile takie istnieją. Nieraz mieliśmy karczemne awantury z zupełnie błahych powodów.
Brzmi znajomo? Pewnie większość tak ma.
Nie znosiłem tych kłótni – uwielbiałem natomiast momenty pogodzenia. Ta ulga, gdy wreszcie mogłem przytulić Danusię do siebie. Oboje darzymy siebie bardzo silnym i pozytywnym uczuciem. Wiem, że nie w każdym związku tak jest. My mamy to szczęście.
Poznałem moją żonę w kwietniu 1975 roku na dyskotece w Dwudziestolatce. To był akademik Uniwersytetu Wrocławskiego przy placu Grunwaldzkim we Wrocławiu.
Byłem właśnie po egzaminach wstępnych na Politechnikę. Danusia po maturze w Radomiu przyjechała do swojej siostry do Wrocławia.
Oboje wkroczyliśmy zupełnie nieprzygotowani do krainy zakochanych. Może nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, ale przyszła nadspodziewanie szybko. Tamtej wiosny zdumiony zacząłem dostrzegać, ignorowane dotąd przeze mnie, piękno budzącej się przyrody. Do dzisiaj najbardziej lubię okres przedwiośnia.
Każde nasze spotkanie było dla mnie czymś wyjątkowym.
Skończyłem wtedy 21 lat i znałem wcześniej inne dziewczyny, ale w żadnej z nich nie zaangażowałem się uczuciowo tak mocno.
Danusia była już wtedy nastawiona zdecydowanie przeciwko władzy w Polsce. Ja musiałem do tego dojrzeć. Dużo czytałem i dyskutowałem. Wiele czasu wymagało bym uznał stan kraju, w którym dorastałem za nie taki, jaki powinien być.
No właśnie, a jaki powinien być ten stan?
Moim zdaniem najważniejsza jest demokracja. Barwa rządzącej partii nie odgrywa większej roli. W dzisiejszych czasach zatarły się różnice między lewicą a prawicą.
Ważniejsza jest kontrola przez społeczeństwo jakiejkolwiek władzy.
Wracając do Danusi, nigdy nie żałowałem, że właśnie ona stała się moją życiową partnerką.
Dzisiaj pragnąłbym znowu móc się z Danusią pokłócić – dziwne, nieprawdaż?
Ale o tym później napiszę.
Nasze dzieci dorastały i gdy Łukasz – nasz młodszy syn poszedł do zerówki, Danusia postanowiła, że pójdzie do pracy. Nie próbowałem w żaden sposób wpłynąć na jej decyzję. Chciałem by robiła to, co przyniesie jej radość w życiu. Zapisała się na kursy szukania pracy i wiosną 1995 roku zatrudniła się jako księgowa w znanym warsztacie samochodowym w Wiedniu zatrudniającym około 30 pracowników. Ma wykształcenie ekonomiczne. I choć była to ekonomia nieistniejącego już systemu tzw. ekonomia socjalizmu, potrafiła się przestawić.
Podróż do USA
Początek strony
Chyba nigdy mnie nie opuszczą szalone pomysły. Dokładnie na wigilię 24 grudnia 1995 roku wylądowaliśmy całą rodziną w Orlando na Florydzie. Ot, taki pomysł na spędzenie ferii szkolnych. Noclegów nie rezerwowałem.
Na lotnisku wynająłem auto. Trafiłem na nowiutkiego - na liczniku było 5 mil - Nissana Almerę. Nocowaliśmy w motelach.
Zaskoczyło mnie pozytywnie zachowanie kierowców w USA. Nikt nie usiłował się popisać, że ma lepsze auto, jak to się często w Europie dzieje. Zwiedziliśmy Kennedy Space Center, Sea World i 29 grudnia wybraliśmy się do Miami.
Jeszcze w samolocie Wiktor zaczął kaszleć. Początkowo lekceważyłem te objawy.
Choroby najczęściej same przechodzą.
W Miami odwiedziliśmy znajomego mojego przyjaciela z Wiednia i ten poradził nam, gdzie powinniśmy się zwrócić o pomoc dla Wiktora.
Był to szpital w Miami. Po zbadaniu okazało się, że Wiktor ma zapalenie płuc.
„Albo wraca samolotem pod tlenem do Wiednia, albo leczymy go tutaj w USA.”
Nie pomyślałem wcześniej o ubezpieczeniu, ale mimo tego postanowiliśmy by został w tym szpitalu. Ja z Łukaszem nocowaliśmy w małym hotelu, a Danusia spała w szpitalu z Wiktorem w osobnym pokoju bez innych chorych.
Łukasz miał wtedy siedem lat, Wiktor dziesięć.
Wiktora wypuszczono ze szpitala po dwóch dniach, na Sylwestra. Otrzymał jedną, ostatnią tabletkę – antybiotyku, którą zażył następnego dnia. Kaszel zniknął.
Po pobycie w szpitalu otrzymałem rachunek na jedyne 3 tysiące dolarów. No ale cóż…
Nowy rok przywitaliśmy nad Atlantykiem w Miami Beach.
Rano wybraliśmy się z Miami w drogę powrotną do Orlando. Wybrałem okrężną drogę przez Tampę nad Zatoką Meksykańską.
Chciałem koniecznie przejechać przez słynny Sunshine Skyway Bridge.
Most ten ma ponad 8 km długości. Pod mostem ponoć widać morze – Zatokę Meksykańską.
Po drodze zwiedziliśmy farmę aligatorów. Zatrzymaliśmy się także przy plantacji pomarańczy.
Pogoda była nieciekawa. Padał deszcz i gdy dotarliśmy do tego mostu Sunshine Skyway niedaleko Tampy poza mgłą i strugami deszczu niczego nie widzieliśmy.
Zazwyczaj w grudniu panuje tu ładna pogoda tak, że można się kąpać nawet na otwartych basenach.
Wróciliśmy do Orlando, Chcieliśmy jeszcze odwiedzić Disney World. Wybraliśmy jeden z trzech znajdujących się w pobliżu Orlando – Magic Kingdom. Na takie zwiedzanie trzeba poświęcić cały dzień.
Dzieci były zachwycone. My może trochę mniej.
Nie przepadamy za plastikowym światem.
Zrobiliśmy także wycieczkę wynajętym helikopterem wokół Orlando.
Również Universal Studio miało sporo do zaoferowania – kulisy z kręcenia filmów „Trzęsienie Ziemi”, „Powrót do Przyszłości”, „Szczęki”, „ET” i całe mnóstwo innych.
Po dwóch tygodniach wróciliśmy w czwartek do Wiednia. W następny poniedziałek wszyscy zaspaliśmy do pracy i szkoły.
Jetlag – tak się ponoć ten efekt nazywa.
Danusia w pracy czuła się świetnie. Początkowe obawy, czy da sobie radę, szybko minęły.
Jej siostra z Wrocławia, dobra specjalistka w dziedzinie ekonomii, służyła jej radą.
Trochę o mojej pracy
Początek strony
Jednym z moich klientów był odpowiednik polskiego Wydziału Komunikacji. Tu w Wiedniu jest to Wydział Magistracki 46. Może to niezbyt ścisłe porównanie, gdyż ten wydział zajmuje się bezpieczeństwem ruchu drogowego. To oni decydują jaki kształt będą miały skrzyżowania czy przystanki tramwajowe. Stworzyłem dla nich bank danych wypadków samochodowych z poszkodowanymi osobami. Zwykłe stłuczki nie były tu zapisywane. To był ciekawy projekt.
Mój program umożliwiał analizę wypadków, badania efektów zmian budowlanych na drogach na statystykę wypadków samochodowych.
Zajmowałem się tym projektem przez ponad dziesięć lat.
W roku 1996 dostałem od austriackiego Ministerstwa Nauki, Komunikacji i Sztuki zlecenie na budowę banku danych wypadków samochodowych ze szkodami materialnymi – czyli stłuczki i poważniejsze uszkodzenia pojazdów lub otoczenia. Ten program był używany przez policję do wpisywania danych wypadków drogowych.
Ta tematyka może wydać się czytelnikowi mało interesująca. Zgodziłbym się z takim twierdzeniem, gdyby nie konieczność jaką wszyscy odczuwamy – zapewnienia egzystencji rodzinie i sobie. Pisanie o pieniądzach nosi w sobie ryzyko podejrzenia o materialistyczne nastawienie.
Widok walizki pełnej banknotów na filmie nie wzbudza we mnie żadnych uczuć. Ani pozytywnych, ani negatywnych. To tylko dość trudny do podrobienia papier. Dopiero wartość, jaką my tym papierkom nadajemy powoduje, że stają się one cenne.
Wystarczyłoby, żeby inni przestali uznawać banknoty i staną się tym, czym naprawdę są – papierem.
Ja porównuję pieniądze do energii. Gdy brakuje energii, czujesz się osłabiony. Podobnie brak pieniędzy powoduje strach przed niespełnieniem oczekiwań innych ludzi. Rachunki, zakupy, wszystko to opiera się na pieniądzach. Pieniądze nie są ani dobre, ani złe – to nasze intencje z nimi związane mogłyby być tak oceniane.
Tak samo jest z nożem. Może posłużyć do zabójstwa. Ale spróbujcie sobie wyobrazić kuchnię, w której brakuje noża!
Wróćmy do mojej pracy. W lutym 1998 r. rozpocząłem pracę przy projekcie austriackiego operatora sieci komórkowej Max-Mobil. Dzisiaj ta firma nazywa się T-Mobile.
Było to jak dotychczas najlepiej płatne i bardzo ciekawe zlecenie. Trwało trzy lata. Nie będę opisywał szczegółów projektu. Jeśli kogoś to interesuje, niech zajrzy na moją stronę wystarczy kliknąć tutaj.
jest w trzech językach po polsku, niemiecku i angielsku. Wystarczy kliknąć odpowiednią flagę by zmienić język.
Z wieloma zleceniodawcami po prostu się zaprzyjaźniłem. Była to specyficzna forma przyjaźni, bo oparta przede wszystkim na wspólnym interesie. Ale nie tylko.
Skoczę o 10 lat w przyszłość do roku 2009 by opisać Wam, jak poznałem Martina.
Właśnie skończyłem pracę nad projektem i postanowiłem odpocząć miesiąc czy dwa. Byłem mocno zmęczony. Zgłosił się do mnie potencjalny klient. Nie miałem zbytniej ochoty, ale na jego prośbę umówiłem się z nim na rozmowę w kawiarni.
Poszedłem wyluzowany, rozmowa była sympatyczna. Opowiadałem o moich poprzednich projektach. Gdy zapytał mnie o stawkę godzinową podałem lekko wygórowaną kwotę.
„No to, kiedy moglibyśmy zacząć?” – zapytał.
Zaskoczył mnie i przyjąłem jego ofertę.
Miał małą firmę, która pracowała i nadal pracuje dla największej firmy telekomunikacyjnej w Austrii Telekom AG – później A1-Telekom.
Pracowałem tam przez trzy i pół roku. Gdy projekt się skończył w marcu 2013 r., przy pożegnaniu podziękowałem za wspaniały okres, w którym pracowałem z najlepszą grupą ludzi z jaką kiedykolwiek przyszło mi pracować. Mówiłem prawdę, przez ten okres, mimo stresu spowodowanego terminami ani razu nie było tam najmniejszej sprzeczki. Ta zaleta brzmi jak brak wady, ale tak właśnie było.
Od kiedy zostałem tam zatrudniony Martin zapraszał mnie i resztę naszej grupy na spotkania wigilijne do kawiarni.
Co roku w czerwcu, organizuje w swoim mieszkaniu na 26 piętrze party truskawkowe. Również, gdy przestałem dla niego pracować dostawałem od niego nadal zaproszenia, które chętnie przyjmowałem. Jest tak do dzisiaj.
Teraz znowu robię drobniejsze zlecenia dla niego. Jestem już na emeryturze, ale chętnie pracuję – bo lubię moją pracę.
Rysiek Wojtasik
Początek strony
Około 2007 roku spotkałem się kilka razy w Warszawie z Ryśkiem Wojtasikiem. Pracował dla jakieś firmy telekomunikacyjnej w budynku hotelu Mariott. Rysiek niewiele się zmienił. Chciał, bym pomógł mu znaleźć nadajnik radiowy – jakąś rzadką i bardzo dużą maszynę do profesjonalnego radia. Sprawa była bardzo trudna i nie mogłem mu niestety pomóc.
Spotkaliśmy się 31 sierpnia 2010 r. z okazji trzydziestej rocznicy podpisania umów w Gdańsku.
Spotkanie odbyło się w domu Jurka K. we Wrocławiu na Krzykach.
I znowu przejąłem rolę kierowcy Ryśka.
Bardziej nie mogliśmy się różnić poglądami politycznymi. On był fanem PIS. Dla mnie ta partia była nie do zaakceptowania, nie ze względu na program, lecz na niedemokratyczne, zbyt radykalne metody. Nie chcę tutaj rozpoczynać jałowych dyskusji politycznych.
U Jurka K. był także Andrzej Giszter. Siedział skromnie i niewiele mówił. Gdy Zygmunt Pelc zaczął zbierać cegiełki na nieżyjącego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, zapytałem Andrzeja, czy on też jest takim fanem PIS?
Ujrzałem wielką ulgę na jego twarzy. „No wreszcie ktoś, z kim mogę pogadać!”.
Ale z Ryśkiem Wojtasikiem potrafiliśmy przejść ponad podziały polityczne.
Rysiek był chory na raka.
Zwrócił się do mnie, bym porozmawiał z dr Wasylem Nowickim w Wiedniu.
Dr. Nowicki jest Ukraińcem, twórcą terapii raka opartej na leku o nazwie ukrain.
Ciekawa postać, spotkałem się z nim.
Doskonale mówi po polsku – pracował kiedyś jako tłumacz polsko ukraiński w Warszawie.
Dowiedziałem się wszystkich szczegółów, o które prosił Rysiek. Zaoferowałem Ryśkowi pomoc finansową, gdyż ten lek jest bardzo drogi, ale Rysiek niestety zrezygnował.
W lutym 2011 stan zdrowia Ryśka się pogorszył i trafił do hospicjum w Wołominie.
26 lutego 2011 r. z kilkoma przyjaciółmi wybraliśmy się do Wołomina. Byli z nami Ania B., Andrzej Giszter i Marek J.
Gdy dotarliśmy do Ryśka zobaczyliśmy wykończonego chorobą człowieka.
Był bardzo słaby, nie mógł dużo mówić.
Pożegnaliśmy się ze świadomością, że widzimy go ostatni raz.
Dwa dni później zmarł.
Choroba
Początek strony
No, ale wróćmy do Danusi i początku nowego tysiąclecia.
Przez to uganianie się za zleceniami stałem się pracoholikiem.
To Danusia wymogła na mnie byśmy przynajmniej raz w tygodniu zrobili coś wspólnie.
Tylko dla nas dwojga.
Gdy dzisiaj o tym myślę, uważam, że jej pomysł był najlepszy w takiej sytuacji.
Najczęściej wybieraliśmy się na spacer na wiedeńską starówkę. Wstępowaliśmy do kawiarni, a gdy było coś ciekawego, do teatru czy kina.
Wiele pięknych chwil przeżyliśmy wspólnie. Chłopcy byli już na tyle duzi, by można było ich zostawić samych w mieszkaniu.
Zauważyłem, że Danusi zdarza się coraz częściej potknąć lub stracić równowagę.
Przy wysiadaniu w garażu z auta mówię do niej:
„Uważaj kochanie przy otwieraniu drzwi byś nie uderzyła w sąsiednie auto”.
„Jasne, będę uważała” odpowiada i po chwili uderza drzwiami o sąsiednie auto.
Do tego jakieś dziwne tiki nerwowe pojawiły się na jej pięknej buzi.
Doszło do tego, że idąc z nią pod rękę uważałem, bym zdążył ją podtrzymać, gdyby się potknęła.
Coraz wyraźniej było widać, że jest coś z nią nie tak. Jesienią 2002 roku została bez podania przyczyn po siedmiu latach zwolniona z pracy.
Długo trwało zanim ją przekonałem, żeby zwrócić się z tymi problemami do zaprzyjaźnionego - mojego klienta – lekarza neurologa po poradę.
Po zbadaniu i po zrobieniu rezonansu magnetycznego głowy postawiono wstępną diagnozę Chorea Huntington po polsku pląsawica lub choroba świętego Wita.
Stuprocentową pewność uzyskaliśmy po teście genetycznym.
Zainteresowałem się tą chorobą i włosy stanęły mi dęba. Choroba nieuleczalna. Stan pacjenta powoli ulega systematycznemu pogorszeniu. Przewidywana długość życia 15 lat od pierwszych objawów. Choroba ta jest wyjątkowo perfidna. Pacjent przy pełnej świadomości traci stopniowo umiejętności, które dla zdrowych ludzi są oczywiste. Nieskoordynowane ruchy rąk, nóg i tułowia. Powolny zanik mowy, utrata możliwości chodzenia, trudności przy przełykaniu. Przepisano jej lekarstwa neurologiczne, po których czuła się znacznie gorzej. Sama w końcu odrzuciła wszystkie te leki.
Dzisiaj Danusia nic nie mówi. Komunikacja z nią jest możliwa tylko w jedną stronę.
Do niej dociera wszystko i rozumie, co się do niej mówi. Nie jest jednak w stanie, w żaden sposób dać jakąkolwiek odpowiedź na proste pytanie. Nawet takie, na które można odpowiedzieć tak lub nie. Jedyna informacja jaką od niej można uzyskać to jej emocje, zadowolenie lub nerwowość. Stała się obojętna na wszystko dookoła.
Na telewizji nie potrafi się skoncentrować. Tak samo, gdy próbowałem czytać jej książki.
Postanowiłem, że pozostanie w domu tak długo, jak będzie to możliwe. Oddanie jej do ośrodka opieki nie wchodzi w rachubę. Znam ją i wiem, że czułaby się odrzucona – niepotrzebna nikomu.
Zatrudniłem z Polski opiekunki, które mieszkają z nami. Najczęściej opiekuje się nią pani Hania. Osoba ze wsi – świetna gospodyni i bardzo wrażliwa na Danusi los. Czasami zastępuje ją jej córka.
Jestem z tymi paniami per pani, ze względu na Danusię. Nie chciałbym jej obciążać dodatkowym, niepotrzebnym stresem związanym z zazdrością. Opiekunki zajmują się nią naprawdę dobrze.
Ja sam codziennie zapewniam Danusię, zgodnie z prawdą, jak bardzo ją kocham.
Gdyby była zdrowa, nie słyszałaby tego ode mnie tak często.
Teraz chyba rozumiecie, dlaczego tęsknię za dawnymi sprzeczkami?
Trzy lata temu postanowiłem udać się z nią do dobrego osteopaty. Nie chciał się zgodzić na terapię Danusi. Dopiero gdy zapewniłem go, że nie będę miał żadnych pretensji, jeśli terapia nic nie pomoże, zgodził się prywatnie ją przyjąć. Po dwóch zabiegach podobnych do bioenergoterapii w Polsce, zaniknęły całkowicie nieskoordynowane ruchy rąk i nóg.
Tułowiem i głową nadal rusza bez kontroli, ale był to jedyny przypadek, w którym Danusi stan się poprawił.
I znowu problemy ze zdrowiem. Tym razem dopadło Andrzeja Gisztera. Zachorował na płuca. Kwalifikował się do przeszczepu płuc. Był skazany na butlę z tlenem. Bez tego mógł się w każdej chwili udusić.
W Polsce dokonuje się kilka takich operacji na rok. Natomiast wiedeński szpital AKH jest wiodącym na tym polu szpitalem na świecie.
Nasz wspólny kolega, załatwił dla Andrzeja możliwość przyjęcia do szpitala i tej operacji.
Niestety nie doszło do tego, gdyż Andrzej nie wyraził zgody - powiedział, że tak będzie lepiej…
Zmarł jesienią 2014 r.
IPN
Początek strony
Rok temu, latem 2019 r. spotkałem się z Jurkiem Weberem. – był pierwszym szefem podziemnego Radia Solidarność. Miał pseudonim „Emil”.
Namówił mnie bym się postarał o status działacza opozycji antykomunistycznej.
Podjąłem starania i natrafiłem na poważny problem: jak udowodnić, że działałem?
SB nie wiedziała o mnie nic i prawidłowo. Tyle, że w IPN było to samo – brak jakichkolwiek informacji o mojej działalności w stanie wojennym.
Oczywiście Jurek Weber napisał mi ładną opinię, ale komitet do spraw Kombatantów wymagał przynajmniej dwóch świadków. Większość przyjaciół nie żyje.
Zwróciłem się w końcu do wdowy – żony Zygmunta Pelca. Widziała mnie kilka razy, gdy przyjeżdżałem do nich z Ryśkiem Wojtasikiem w 1982 roku.
Napisała mi bardzo dobre i rzeczowe oświadczenie i w końcu otrzymałem pocztą legitymację i odznakę:
Leży sobie w szufladzie. Przynajmniej tyle mam.
No, jeszcze dostałem od Biura Kombatantów ponad 400 zł miesięcznie.
Sami uznajcie, czy na to zasłużyłem.
Portret
Początek strony
Po 35 latach w marcu 2020 spotkałem się z przyjacielem Grześkiem Mieszczakiem.
Niewiele się zmienił.
Grzegorz w czasie stanu wojennego produkował w dużej ilości zakazane, metalowe odznaki Solidarności.
Podczas interesującej rozmowy przypomniał mi, jak w październiku roku 1978 wpadł do nas i mnie nie zastał. Studiowałem wtedy i byłem na zajęciach.
Czekali na mnie z Danusią i w radiu usłyszeli sensacyjną wiadomość – Polak został wybrany papieżem!
Takie momenty pozostają w pamięci na całe życie.
Weszliśmy na temat portretu Wałęsy Jacka Fedorowicza.
Okazało się, że w styczniu 2018 r. kupił na aukcji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy taki sam portret i zapłacił za niego ponad dziesięć tysięcy złotych.
Mój portret Wałęsy wisi sobie w ramce w moim pokoju obok obrazów namalowanych przez mojego dziadka.
Dziadek Józef Wieżan, był synem emigrantów po powstaniu styczniowym. Był malarzem artystą.
Mieszkał w Dyneburgu na Łotwie, gdzie został w styczniu 1942 r. zamordowany przez Gestapo.
Doszedłem do przekonania, że przecież i ja mogę przekazać ten portret na aukcję WOŚP.
Jasne, że jest to dla mnie pamiątka, ale przecież mogę równie dobrze zrobić kopię i powiesić.
Ale czy jest to rzeczywiście grafika Jacka Fedorowicza?
Wysłałem zapytanie do pana Fedorowicza i otrzymałem szybko sympatyczną odpowiedź. Pan Jacek potwierdził, że ten obraz, który zeskanowałem i wysłałem mu mailem jest na pewno jego dziełem.
Był tworzony techniką sitodruku. Nazwał go „odbitką serigraficzną”.
Powstała ograniczona liczba tych odbitek. Ta moja jest jedną z pierwszych – mam ją od połowy 1982 roku.
W roku 1984 pan Fedorowicz stworzył 50 odbitek sitodrukowych tego portretu i jedną z nich właśnie kupił Grzesiek.
Do WOŚP zgłosiłem propozycję przekazania tego portretu na aukcję w Allegro.
Muszę jeszcze zdobyć certyfikat od pana Fedorowicza – nie dołączę przecież na aukcji do portretu maila pana Jacka.
Korespondencja mailowa z panem Jackiem Fedorowiczem sprawiła mi wielką radość.
Jego maile, pełne ciepła i ludzkiej życzliwości spowodowały, że jeszcze bardziej cenię i szanuję tego wspaniałego człowieka.
Wyraził zgodę na autoryzację mojej odbitki.
Jedynym co stoi na przeszkodzie, są ograniczenia związane z aktualną pandemią strachu.
Stanęło na tym, że skontaktujemy się, gdy restrykcje dotyczące pandemii zostaną zniesione.
Dalsze dzieje portretu
Początek strony
Dzięki życzliwości Jacka Fedorowicza - zwrócono mi uwagę, że pisanie pana Jacka Fedorowicza w stosunku do osób powszechnie znanych nie jest prawidłowe -
otrzymałem listownie oryginalny certyfikat autorski potwierdzający autentyczność mojej odbitki.
Oprawiłem go w ramkę typu passe-partout
i przygotowałem na aukcję WOŚP.
Postanowiłem zawieźć osobiście ten portret do Warszawy. Nie chciałem ryzykować wysyłki kurierem, ze względu na jego dużą wartość historyczną.
Powiązałem ten wyjazd z datą Marszu Wolności w Warszawie 24 października 2020.
Jeszcze w piątek 23. października przekazałem w hotelu, pracownikowi WOŚP ten portret na aukcję w Allegro.
Następnego dnia wybrałem się na międzynarodowy Marsz Wolności na placu Defilad. Zgromadzenie było legalne i zgłoszone zgodnie z procedurami.
Zostaliśmy otoczeni przez policję, według mnie około 2.000 policjantów i zostałem zatrzymany na 24 godziny.
Całą tę historię opisałem tutaj.
Po raz pierwszy w moim życiu założono mi kajdanki.
Policjanci zachowywali się przyzwoicie, jednak podczas aresztowania w roku 1984, nikt wtedy nawet o kajdankach nie pomyślał.
Wróćmy jednak do historii portretu. Pracownicy WOŚP zwrócili się do mnie z zapytaniem czy zgadzam się by wysłać ten portret do Lecha Wałęsy, by go podpisał. Wyraziłem zgodę, bo chciałem by na aukcji WOŚP uzyskał jak najlepszą cenę.
W grudniu gdy aukcja się zaczęła portretu nie było wśród wystawionych przedmiotów. Na moje kilkakrotne pytania otrzymywałem odpowiedź, że jeszcze nie wrócił z Gdańska.
Taka sytuacja trwała do końca aukcji i dopiero w lutym gdy zadzwoniłem by się spytać co się z tym portretem stało, dowiedziałem się, że zaginął u kuriera...
Jeśli człowiek, który przywłaszczył sobie ten historyczny przedmiot czyta ten tekst, to chciałbym go zapytać -
jak się czuje ze świadomością, posiadania cennego przedmiotu, dokumentu naszej polskiej historii?
Czy pomyślał, o tych oczekujących na pomoc osobach w ciężkim stanie zdrowia, które dzięki niemu tej pomocy nie otrzymają?
Poza tym, nie mam mu nic do powiedzenia.
Marek Wójcik